czwartek, 9 sierpnia 2012

Wakacyjny wypad nad morze na kociołek małży

Zakochanych w polskich dzikich plażach belgijskie wybrzeże raczej rozczaruje: gdzie nie spojrzysz, zawsze na horyzoncie będzie majaczył jakiś betonowy apartamentowiec. Niestety Belgowie mają bardzo zurbanizowane wybrzeże, wszędzie mieszkania na wynajem dla wczasowiczów koniecznie z widokiem na morze.


Bywałam nad tutejszym morzem o różnych porach roku, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się leżeć tu plackiem, a tym bardziej wykąpać. To nie to morze, a może po prostu to nie w mojej naturze. Uwielbiam za to spacery po szerokich, przepastnych w czasie odpływu plażach. Mogę godzinami podziwiać śmiałków ślizgających się po falach i ginących raz po raz w młóconych prądami, zmąconych, brunatno-szarych wodach Morza Północnego. Albo wynająć rower, a jeśli jesteśmy większą grupą, kilkuosobową rykszę i pedałować pod wiatr po wygodnych promenadach. A potem, w zależności od pory dnia i apetytu, gofry lub berlińskie pączki – bo tak je tutaj nazywają boules de Berlin – albo kociołek małży. Morze Północne ma swoje specjały i urok. Tu się nie przyjeżdża opalać. Tu się przyjeżdża nawdychać zdrowego powietrza i dobrze zjeść ;))

Ponieważ często pytacie o miejsca, które warto tutaj odwiedzić, na jakie ceny się nastawić, co przywieźć i gdzie kupić – i nie zawsze daję radę odpowiedzieć na czas na wasze pytania, za co bardzo przepraszam – chciałabym wam dzisiaj polecić jedno takie miejsce nad morzem. Jeśli będziecie kiedyś w Brugii, stamtąd jest już tylko 20 minut nad morze do Blankenberge. A jeśli waszą bazą wypadową jest Bruksela, to bez problemu znajdziecie kolejowe połączenie z tą miejscowością. Niewątpliwą atrakcją tego miasteczka, szczególnie dla rodzin z dziećmi, jest Sea Life Center, w którym można podziwiać florę Morza Północnego, a tuż obok latem również rzeźby z piasku. Kiedy nie można liczyć na piękną pogodę, jak to często ma w Belgii miejsce, tutaj pomyślano o alternatywnych dla wczasowiczów atrakcjach.

Po zachodniej stronie plaży w Blankenberge znajduje się przystań żeglarska, która kiedyś była przystanią rybacką. Jeśli obejdziemy przystań z zachodniej strony, miniemy zabytkowy budynek Harbour Office i kilka nowoczesnych salonów jachtowych, wyjdziemy prosto na Oesterput. To miejsce, do którego warto wpaść na owoce morza i ryby. Przyznaję, że trochę ukryte przed turystami, za to bardzo cenione przez tutejszych. Trzeba znać drogę, żeby tam trafić, bo jak sama nazwa mówi, to dziura, dziura z ostrygami (w wolnym tłumaczeniu mojego syna, bo ja nie znam niderlandzkiego).
Latem można zjeść na świeżym powietrzu na przestronnym tarasie – my jednak woleliśmy klimatyczne wnętrze: restaurację urządzono w starym hangarze. Jego mury zdobią reprodukcje starych fotografii, na których możemy zobaczyć, jak ostrygi i małże hodowano 100 lat temu w Belgii, zanim zaczęto je sprowadzać z sąsiedniej Holandii i Francji. W oczekiwaniu na zamówienie można zajrzeć do basenu ze skorupiakami i przyglądać się uwijającym się w kuchni szefom, bo kuchnia jest otwarta. Nie ma sztywno krochmalonych obrusów i serwetek. Są za to krzesełka dla dzieci i miejsce, gdzie będą się mogły pobawić na tarasie. Ale uwaga: jeśli nie lubicie muszli i ryb, to nie ma po co tam zaglądać, tym bardziej, że w Oesterput nie proponują żadnych zamienników, a większość produktów przyrządzana jest bez zbędnych udziwnień, tak by podkreślić ich naturalny morski smak.
Małże podawane są na przykład tylko na cztery sposoby: nature czyli z selerem naciowym i cebulą, z czosnkiem, w białym winie i na sposób szefa kuchni. Nie znajdziecie tu długiej liczącej kilkanaście, jeśli nie więcej pozycji listy, jak w wielu restauracjach, które serwują małże pod i turystom. Wszystko jest za to niesamowicie świeże, a na tablicy obsługa notuje kredą, skąd danego dnia pochodzą produkty. Jestem pewna, że doświadczycie oczopląsu, kiedy miniecie kogoś z obsługi wynoszącego olbrzymią tacę owoców morza dla gości. To często zestaw dla kilku osób, jego cena oscyluje w granicach 35 euro od osoby, ale trzeba być autentycznym amatorem owoców morza, żeby wszystko spałaszować. Jest też trochę ryb z solą atlantycką na czele, a dla tych mniej odważnych łosoś.
Z osobliwości Morza Północnego powinnam wymienić drobne szare krewetki. Można je dostać w formie sałatki, którą faszeruje się wydrążone pomidory (tomates-crevettes), w zupie uwarzonej na ich flambirowanych skorupkach (bisque de crevettes grises) oraz w formie krokietów, za którymi przepadają zwykle dzieci.
Jak już wspomniałam, mottem przewodnim w Oesterput jest jak najprościej, więc na stoliku znajdziecie koszyczek z pieczywem i masłem, a do ryby podają purée ziemniaczane i sałatę, ale nie liczcie na słynne belgijskie frytki. Nie przeszkodziło to nam jednak wymieniać się muszlami i z trudem pokończyliśmy nasze kociołki.
Ceny są jak najbardziej normalne, czyli takie jak "na mieście": za kociołek małży zapłacimy 22 euro, sola jest oczywiście najdroższą rybą w menu – 30 euro, inne ryby w cenie kociołka małży. Przystawka, czyli krokiety lub zupa, to koszt 10-12 euro. Restaurację wyróżniano wiele razy w rozmaitych rankingach za wysoką jakość serwowanych produktów. Obsługa dynamiczna, po obiedzie starczy wam czasu, żeby przejść się po pobliskim molo albo wynająć rowery i przejechać się gdzieś na deser ;) 


Oesterput
Wenduinsessteenweg, 16
Blankenberge
 

 


wtorek, 7 sierpnia 2012

Dalej Ramadan: harira, jagnięcina z bakłażanami i orzeźwiająca sałatka z kolendry i pomidorów

Dzisiaj aż trzy propozycje, bo krótki ten Ramadan i boje się, że nie zdążę z przepisami. Po pierwsze zupa, w której obok soczewicy, pojawia się groch, cieciorka a czasami nawet suszony bób, który Marokańczycy suszą tak jak my groch. I choć mogłoby się wydawać, że to zupa zdecydowanie zimowa, w Maroku nie ma to znaczenia, bo jest to po prostu danie, którym po szklance mleka i kilku daktylach przerywa się całodzienny post. I nawet jeśli Ramadan wypada w środku lata jak teraz, nikomu to nie przeszkadza. Potem bardzo prosty przepis na duszoną jagnięcinę, którą dopełniają najpierw lekko przyrumienione na patelni, a następnie duszone plastry bakłażana. A na koniec niezwykła i niesamowicie orzeźwiająca sałatka w sam raz na te porę roku, szczególnie dla tych, którzy lubią kolendrę. (Szczerze mówiąc nie rozumiem, jak można jej nie lubić....!?)

Serdecznie zapraszam!




Harira
300 g jagnięciny na zupę
3-4 pomidory
1 cebula
2-3 łodygi selera naciowego 

100 g soczewicy 
100 g cieciorki (może być z puszki)
100 g drobniutkiego makaronu typu vermicelles

drobno posiekana natka pietruszki i kolendra
oliwa 

cytryna
przyprawy : sol i pieprz, szafran, papryka, mielony imbir, kurkuma


Cebulę obieramy i kroimy na grubsze kawałki. Wrzucamy do blendera razem z pokrojonymi pomidorami – można je wcześniej sparzyć i obrać ze skórki – i pokrojonymi lodygami selera i miksujemy.

Na odrobinie oliwy podsmażamy krótko pokrojone mięso, aż się ładnie przyrumieni. Dodajamy soczewicę i przyprawy. Dodajemy zblendowane warzywa, dolewamy litr wody. Solimy i przyprawiamy pieprzem. Zostawiamy na ogniu na pół godziny.

Na samym końcu dodajemy cieciorkę i makaron. Próbujemy i w razie potrzeby doprawiamy lub dolewamy wody. Po 10 minutach zupa jest gotowa. Podajemy z posiekaną natką i kolendrą. Można zupę delikatnie dokwasić sokiem ze świeżo wyciśniętej cytryny. 





Duszona jagnięcina z bakłażanami
na 4 osoby :
500-600 g jagnięciny
2 duże bakłażany
2 cebule
1 ząbek czosnku
puszka cieciorki
płaska łyżeczka cynamonu
płaska łyżeczka ostrej papryki
oliwa lub olej


Jagnięcinę kroimy na kawałki. Obieramy cebule i kroimy w piórka. Rozgrzewamy trochę oliwy w rondlu i wrzucamy pokrojone mięso. Powinno się ładnie przyrumienić i skarmelizować z każdej strony. (Ostatnio zauważyłam, że najlepiej wychodzi to w żeliwnym rondlu.) Dodajemy pokrojoną cebulę, mieszamy i zostawiamy pod przykryciem, aż cebula zrobi się trochę miękka. Solimy i przyprawiamy pieprzem. Dodajemy cynamon i paprykę. Porządnie mieszamy i zalewamy wody. Przykrywamy i zostawiamy na ogniu na 45 minut. 




W międzyczasie bakłażany myjemy i kroimy na dość grube plastry, tak około 0.5 cm. Partiami krótko smażymy lub grilujemy na patelni i odkładamy na bok.

Po 45 minutach sprawdzamy, czy mięso zaczyna dochodzić i wsypujemy do rondla cieciorkę. Jeśli zajdzie taka potrzeba, doprawiamy. Na wierzchu układamy plastry bakłażanów i zostawiamy na ogniu jeszcze na 10-15 minut. Podajemy z chlebem lub kaszą bulgur.





Sałatka z kolendry i pomidorów
kilka pomidorów w zależności od wielkości (w tej sałatce lubię pomieszać trzy różne gatunki, zwłaszcza, że mamy środek sezonu i można je dostać bez problemu – zazwyczaj biorę jedno bawole serce, 3 pomidory lycorossa lub roma i garść pomidorów koktajlowych)
bukiet kolendry – powinien być odpowiednio duży, bo to właśnie kolendra robi za zielon
ą sałatę w tej sałatce
1 lub 2 czerwone cebule
troch
ę oliwy
trochę świeżo wyci
śniętetego soku z cytryny
sól i pieprz
mielony imbir
trochę papryki 


Pomidory kroimy. Obieramy cebulę i kroimy na cienkie talarki. Listki kolendry oddzielamy od łodyżek. Dodajemy chlust oliwy, kilka łyżek soku z cytryny, szczodrze przyprawiamy – nie bójmy się imbiru i papryki – mieszamy, odstawiamy na 5-10 minut i gotowe. Sałatka eksploduje w ustach nieoczekiwaną świeżością. 


 
Ufff, no i to by było na tyle, bo ileż można pisać o Ramadanie... W końcu ma być w Belgii od kuchni ;))


niedziela, 5 sierpnia 2012

Różki nadziewane kozim serem z rozmarynem w sosie pomarańczowym


Jak widzicie jestem mocno zakręcona ostatnimi czasy na punkcie Maroka, tak bardzo chciałabym tam jeszcze raz pojechać – ale to chyba już nie w tym roku, więc pozostaje mi przeglądanie zdjęć i książek kucharskich z Maroka. Ponieważ zostało mi całkiem sporo ciasta filo w opakowaniu, które kupiłam, żeby zrobić pastillę, zaczęłam szukać jakiegoś ciekawego przepisu na wykorzystanie tego ciasta. I tak oto powstały te różki. Są bardzo proste w wykonaniu, a w połączeniu z pomarańczowym sosem bardzo efektowne. I nie tak bardzo słodkie jak tradycyjne wypieki marokańskie. Podałam je jako deser, natomiast w książce sugerowano je na śniadanie.  Jeśli chodzi o przepis, to cały czas korzystam z nieocenionej Cuisine marocaine Latify Bennani-Smirès.


Różki z ciasta filo nadziewane kozim serem

z podanych proporcji wychodzi 12 rożków:
200 g świeżego sera koziego lub owczego
kilka gałązek rozmarynu
2 łyżki miodu 

5 łyżek posiekanych migdałów
opakowanie ciasta filo 
olej do smażenia
na sos: 1 duża pomarańcza i 2 łyżki miodu 


Zaczynamy od przygotowaniu farszu: rozgniatamy widelcem ser, dodajemy miód i drobno posiekane listki rozmarynu. 



Wycinamy paski szerokości 6 cm z ciasta filo. Układamy po łyżce farszu na każdym pasku, posypujemy migdałami i składamy w trójkąty jak samossy.



Rozgrzewamy olej na patelni i smażymy różki z każdej strony, aż się ładnie przyrumienią. 




Z pomarańczy ścieramy trochę skórki i wyciskamy sok. 
Na sąsiedniej patelni podgrzewamy sok, dodajemy dwie łyżki miodu i startą skórkę i redukujemy do uzyskania syropiastej konsystencji. 



Podajemy polane sosem pomarańczowym. Jeśli to deser, to dwa różki na osóbę wystarczą...

...a to co zostanie następnego dnia na niedzielne śniadanie ;))

 

wtorek, 31 lipca 2012

Ramadan, naleśniki rghaïf, pastilla i inne marokańskie pyszności

Dokładnie rok temu przygotowywaliśmy się do wyjazdu do Maroka, a w Marrakeszu lądowaliśmy w dniu, w którym miał się rozpocząć Ramadan. Został ogłoszony co prawda dzień później, ale wszyscy znajomi wokół ostrzegali nas, że pechowo wybraliśmy termin na zwiedzanie Maroka. Że ludzie będą poddenerwowani rygorami, które narzuca Ramadan, że mogą być w złym humorze, niespecjalnie uprzejmi, zniecierpliwieni, lub wręcz opryskliwi. Nic bardziej błędnego i bardzo się cieszę, że mogliśmy odkryć ten kraj i jego kulturę właśnie w tym szczególnym okresie. Posiłki, na które trzeba czekać co prawda do zachodu słońca, przypominają wtedy małe uczty, na które chętnie zaprasza się rodzinę, sąsiadów i znajomych, a każdy kolejny dzień postu jest dla praktykującego muzułmanina swego rodzaju zwycięstwem moralnym i powodem do radości i dumy. Po zmierzchu tętni życie towarzyskie na ulicach, a wielu Marokańczyków bierze urlop w czasie Ramadanu, by podróżować i odwiedzić rodzinę. Koran nawołuje do szczerego i bezinteresownego wyrzeczenia, do jałmużny i ogólnie mówiąc, do życzliwości, do starań o przywrócenie zgody i utrwalenie pokoju wokół siebie. Osoby wierzące, które spotkałam, potrafiły o tym opowiadać z dużym przejęciem, w jakiś sposób nawiedzone i poruszone, jakby chciały podzielić się z nami tajemnicą wiary.


Ponieważ właśnie trwa Ramadan – w tym roku rozpoczął się w Maroku 20 lipca - chciałabym przypomnieć kilka przepisów kuchni marokańskiej, która od dawna mnie fascynuje. Na początek bardzo proste placki czy naleśniki, które potrafi ulepić każda Marokanka, a które można często kupić na ulicy: rghaïf. O ile podstawowy przepis na ciasto na rghaïf jest bardzo prosty, o tyle samo ich formowanie może się wydać skomplikowane i czasochłonne. Technika składanie rghaïf przypomina trochę ciasto francuskie. Rghaïf to również ciasto listkowe, które rozwarstwia się w środku naleśnika. Zauważcie, że kuchnia marokańska bardzo lubi takie zwijanie, składanie i warstwowanie: wystarczy przyjrzeć się łakociom z ciasta filo lub tradycyjnej bastei. Można je podać w formie wytrawnej nadziewane jakimś farszem, mięsem lub warzywami, lub na słodko. Ja przytaczam przepis podstawowy, zaczerpnięty z książki z przepisamy Latify Bennani-Smirès wydanej w latach 70-tych w Maroku.


Marokańskie rghaïf
z podanych proporcji wyszlo mi 12 naleśników
250 g mąki
pół łyżeczki soli
125-150 ml wody
40 cl oleju

Mąkę mieszamy z solą i do suchych składników dolewamy wodę. Zagniatamy ciasto: powinno być bardzo elastyczne i mieć konsystencję miękkiej plasteliny. Uformowaną kulkę odkładamy na bok na 15-20 minut.

Olej nalewamy do miseczki, w której łatwo będzie nam moczyć palce. Natłuszczamy sobie palce i od ciasta odrywamy kuleczki wielkości piłeczki pingpongowej. Kuleczki natłuszczamy z wierzchu i pamiętamy o tym, żeby regularnie moczyć palce w oleju.

Formując naleśniki, ważne, żeby pracować na odpowiednio natłuszczonej desce lub blacie, tak żeby ciasto nie przyklejało się. Absolutnie nie podsypujemy sobie mąki: ciasto utraci swoją elastyczność i zrobi się niepotrzebnie twarde. Każdą z kuleczek rozpłaszczamy palcami (to ciasto nie lubi naszego drewnianego walka), a następnie rozciągamy palcami jak gumę do żucia. Możliwe, że zrobią się nam dziury, ciasto porwie się w niektórych miejscach. Nie przejmujcie się – to kwestia wprawy. Zobaczycie, że z każdym kolejnym naleśnikiem będzie szło wam coraz lepiej, a ciasto i tak będziemy potem składać w kopertę. Kiedy już poczujecie, że nie dacie rady więcej rozciągać ciasta, zaczynamy składanie jak na poniższej instrukcji obrazkowej. Pamiętajcie cały czas o nawilżaniu palców i ciasta olejem. Powinniśmy otrzymać koperty wielkości dłoni.


 

 


Naleśniki smażymy na lekko natłuszczonej olejem patelni. Przed położeniem ich na rozgrzaną patelnię jeszcze raz delikatnie je rozciągamy w taki sposób, by dostosować ich wymiary do patelni. Smażymy po jednej sztuce z każdej strony. Kiedy przekroicie usmażony naleśnik na pół, będziecie mogli zauważyć poszczególne warstwy ciasta, a w czasie smażenia będą się robiły na powierzchni ciasta bąbelki, a nawet całkiem spore pęcherze. 

 

Podajemy oprószone cukrem pudrem – ja smaruję je masłem i delikatnie skrapiam sokiem z cytryny, a moja marokańska przyjaciółka skrapia je wodą z kwiatu pomarańczy. Można też po prostu polać je miodem albo zdrowszym od miodu syropem z agawy. No i obowiązkowo miętowa herbata.



Uwagi:
1. W przepisie o podanych przeze mnie proporcjach podano 40 cl oleju. Starałam się, ale nie udało mi się wykorzystać takiej ilości i niewykorzystany olej przelałam z powrotem do butelki. Nie należy jednak oszczędzać na oleju, bo placki wyjdą po prostu za suche i twarde. 
2. Naleśniki bardzo szybko się smażą, a ich formowanie wcale nie jest takie trudne. To moje drugie podejście i z rezultatu byłam bardzo zadowolona: smakowały jak te, które jadłam w Marrakeszu.
3. W czasie składania koperty można ciasto posypać płatkami migdałów, semoliną albo cukrem. Wtedy te
ż nakłada się farsz, gdybyśmy robili je w wersji wytrawnej, ale na to przyjdzie czas pózniej.
4. W niektórych przepisach można się też spotkać z dodatkiem drożdży i cukru.



Poniżej inny przysmak kuchni Maroka: pastilla, która jest rodzajem wypieku z cienkiego ciasta filo. Pastillę nadziewa się jajkami, migdałami i mięsem, a ostatnio nawet owocami morza, a całość posypana jest przed podaniem cukrem pudrem i cynamonem. To danie, które podaje się na uroczystych przyjęciach. Po przepis odsyłam was do Galerii potraw: o pastilli napisała przepięknie i obszernie Krysia.



Na koniec kilka apetycznych zdjęć z witryny arabskiej cukierni, którą otwarto niedawno na brukselskiej starówce. Mam nadzieję zachęcić was tym sposobem do odkrywania i poznawania kuchni marokańskiej, do której na pewno jeszcze nie raz wrócę.



Wyznam wam, że wolę patrzeć na te słodkości niż je jeść, tak bardzo są słodkie.


sobota, 28 lipca 2012

Duszona botwina z kozim serem


Znaleźć botwinkę - a jeszcze do niedawna i surowe buraki – graniczy w Belgii z cudem, dlatego w tym roku postanowiłam buraki sama sobie posadzić. Nie byłam pewna, jak to będzie, bo regularnie nawiedzają mój ogród ślimaki: w tym roku z posadzonych kabaczków i dyń ocaliły zaledwie jedną roślinkę, zmiotły wszystkie sadzonki kopru włoskiego i selera. Pomidory na szczęście powysadzałam w donicach, a botwince jakoś nie dały rady, choć już zabierały się za liście. I tak wystarczy przynajmniej na kilka letnich obiadów. O tej porze roku jadłabym najchętniej same warzywa, gdyby nie reszta rodziny z odwiecznym pytaniem: A gdzie mięso? No cóż, on rośnie... 




Dzisiaj propozycja botwinki na ciepło podejrzana na TheKitchn.com. Botwinę krótko dusimy na oliwie, dodajemy młode, świeżo starte buraki i pokruszony kozi ser. Proste i bardzo smaczne. Zrobiłam na szczęście tyle, że starczyło następnego dnia do pracy. 





Duszona botwina z burakami i kozim serem
(przepis z TheKitchn znajdziecie tutaj
)
1 duży pęczek botwiny wraz z buraczkami
kawałek koziego sera
2 łyżki octu balsamicznego
łyżka miodu lub syropu z agawy
sól i pieprz
trochę oliwy

 
Liście i łodygi poszatkować i dokładnie opłukać. U nas sporo padało w zeszłym tygodniu, więc moje były bardzo opiaszczone. Rozgrzać trochę oliwy w rondelku i wrzucić poszatkowaną i osuszoną botwinę. Przyprawić delikatnie solą i pieprzem. Dusić przez 8-10 minut do odpowiadającej wam miękkości. Zdjąć z ognia i ostudzić.


Buraczki obrać i zetrzeć na tarce. Dodać do startych buraczków uduszoną botwinę. Doprawić octem, miodem i oliwa. Dodać pieprzu i soli wedle uznania. Pokruszyć kozi ser i posypać nim botwinkę.

Myślę, że następnym razem dodam również garść prażonych pestek dyni.




Miłej soboty wam życzę – my wybieraliśmy się nad morze, ale wczoraj zaczęły się ulewy. W sumie to dobrze, bo robiło się sucho. A nad morze, może jutro się uda...


środa, 18 lipca 2012

Wątróbka Toulouse-Lautrec'a


Pamiętacie, pisałam niedawno, że wyczytałam,  że Toulouse-Lautrec był nie tylko kobieciarzem i zwariowanym artystą, ale również świetnym kucharzem, czego dowodem jest zbiór przepisów, który artysta spisał, zilustrował i wydał wraz ze swoim przyjacielem Maurice'm Joyant. Książka ostatni raz została wydana w latach 60-tych i trudno ją znaleźć, ale kto szuka, ten znajduje!
Okazuje się, że Toulouse-Lautrec uwielbiał podroby, a przepis na te proste tosty z wątróbką cielęcą
jest właśnie jego autorstwa. 



Ale po kolei: potrzebny będzie chleb albo bagietka, którą kroimy na kromki. Smarujemy je najlepiej solonym masłem. Na każdej z kromek ukladamy kawałek wątróbki (nie grubszy niż 1 cm), przyprawiamy go pieprzem – może być jakiś ziołowy - a na wątróbce układamy plasterek boczku. 

 
  
Nie solimy, albo bardzo delikatnie, bo w końcu mamy solone masło i boczek. Wsuwamy do piekarnika rozgrzanego na 220-230 stopni na 12-15 minut. 
 
 

Pod plasterkiem boczku wątróbka zostanie soczysta, a pieczywo nasączy się apetycznie sokiem z wątróbki i tłuszczem z boczku. Podajemy z jakimś fajnym chutney'em, konfiturą cebulową albo zieloną, ostro przyprawioną sałatą.

 
 

Proste i robi się w dwie minuty.
Najadłam się dwoma takimi tostami i sałatą.
Gorąco polecam! 





sobota, 14 lipca 2012

14 lipca czyli jak zabrać ratatouille na piknik


Jutro 14 lipca: Francuzi świętują zdobycie Bastylii. W niektórych parkach trudno o skrawek wolnego trawnika, bo to nie tylko okazja do uroczystych defilad, ale i dzień, w którym organizowane są popularne bale, festyny i pikniki. I my umówiliśmy się na wypad na trawkę. Obowiązkowo z francuskimi klasycznymi potrawami w koszyku. Jedną z moich ulubionych jest ratatouille, a odkąd moja francuska przyjaciółka zdradziła mi swój sekret, podobnie jak ona, doprawiam ratatouille cynamonem: idealnie podkreśla słodycz bakłażana. Tylko jak zabrać taką ratatouille na piknik, powiecie. Okazuje się, że wcale nie jest to takie skomplikowane: wystarczy zapiec ją w piekarniku. 


Jeśli ratatouille, to konieczne będą cebula, czosnek, cukinia, bakłażan, papryka i pomidory. Trochę ziół, oliwy i ta szczypta cynamonu. Kiedy ratatouille będzie już gotowa – nie będę tłumaczyć, co i jak, bo każdy ma na pewno swój ulubiony i sprawdzony przepis – należy rozbełtać 3-4 jajka, delikatnie je posolić i wymieszać z nimi odcedzoną ratatouille. Piec w piekarniku w temperaturze 180 stopni przez 30 minut, a potem przestudzoną w talarkach układać na kawałkach bagietki. 

Bon appétit et bonne fête les amis !