piątek, 28 września 2012

Blanquette czyli francuska potrawka z cielęciny

Blanquette de veau czyli zabielana potrawka z cielęciny to obok słynnego boeuf bourgignon klasyka francuskiej tradycyjnej kuchni i jedna z ulubionych potraw Francuzów. Nic więc dziwnego, że po boeuf bourgignon znalazła się w menu francuskiej wersji Masterchefa. Ale żeby wystarczyło ją tylko przygotować!? Tym razem należało połączyć składniki tradycyjnego przepisu z produktem intruzem. W przypadku boeuf bourgignon były to kalmary, czyli dla nas trochę nietypowy i egzotyczny mariaż terre-mer, coraz częściej jednak spotykany w kuchni francuskiej. Podobnie składniki blanquette należało pogodzić z dowolnie wybranym owocem morza bądź skorupiakiem. To, co mi się najbardziej w programie podoba, to fakt, że w przypadku takich – mogłoby się wydawać wymyślnych konkurencji – również ktoś z jurorów walczy z daną potrawą i proponuje jakieś rozwiązanie, jakiś przepis. Oglądając, można się naprawdę wiele nauczyć i nowych rzeczy dowiedzieć, inspirować się pomysłami nie tylko kandydatów, ale i jurorów. Więc kiedy ta piękna zabielana potrawka pojawiła się na ekranie, jęknęliśmy wszyscy z zachwytu i tęsknoty, bo dawno jej na naszym stole nie było.


Blanquette, czyli jak nazwa wskazuje, biała z różnych powodów: po pierwsze używamy do niej "białych mięs" – jeśli nie cielęciny (to powinna być taka cielęcina z cielaka karmionego jeszcze mlekiem matki), to drobiu lub ryby. Po drugie w przeciwieństwie do typowego ragoût czy boeuf bourgignon nie "kolorujemy" mięsa czyli nie smażymy przed właściwym duszeniem. No i po trzecie wreszcie na końcu zabielamy sos śmietanką. Trochę mniej znana niż tradycyjny boeuf bourgignon, więc tym bardziej warta odkrycia i czasu spędzonego w kuchni.
 

Od siebie dodam, że nie wyobrażam sobie blanquette bez drobniutkich cebulek nazywanych grelots – całe szczęście mam dostęp do mrożonych i nie musze ich obierać – oraz pieczarek, ale blanquette można również zrobić z cebulą i marchewką albo pokrojonym selerem naciowym. Według przeprowadzonego właśnie w rodzinie sondażu, najsmaczniejsza blanquette jest z ryżem, chociaż myślę, że i dobrym domowej roboty purée by nie pogardziła...





Blanquette czyli biała potrawka z cielęciny dla 6 osób
Źródło Larousse gastronomique
1 kg cielęciny na gulasz
garść małych cebulek grelots lub innych
bukiet ziół (tzw. bouquet garni)
250 g maleńkich pieczarek (lub grzybów leśnych)
żółtko
cytryna
20 cl słodkiej śmietany
1 l bulionu drobiowego, cielęcego bądź warzywnego
przyprawy

Cielęcinę kroimy na dość duże gulaszowe kawałki. Wkładamy mięso najlepiej do żeliwnego rondla, zalewamy zimną wodą tak, by objęła mięso i zagotowujemy. Kiedy szumowiny przestaną wypływać na powierzchnię, zdejmujemy rondel z ognia i odcedzamy. Przekładamy mięso z powrotem do rondla, zalewamy bulionem, tak by mięso było przykryte i zagotowujemy. Dodajemy bukiet ziół czyli kilka gałązek tymianku, pietruszki, listek laurowy, trochę natki selera związane i zawinięte w liść pora. Przyprawiamy, przykrywamy pokrywką i zostawiamy na umiarkowanym ogniu na półtorej godziny.




Pieczarki płuczemy, a cebulki obieramy i szybko podsmażamy na łyżce masła. Przyprawiamy solą i pieprzem oraz kilkoma kroplami cytryny. Sprawdzamy, czy mięso po nakłuciu jest już miękkie i dodajemy cebulki z pieczarkami. Mieszamy, próbujemy i ewentualnie doprawiamy. Śmietanę rozbijamy w rondelku z żółtkiem i zaciągamy sos w garnku. Możemy sobie to ułatwić, wyciągając wcześniej mięso z rondla. Wkładamy z powrotem mięso do rondla z sosem. Na samym końcu doprawiamy również sos świeżo wyciśniętym sokiem z cytryny. Sos powinien mieć delikatną, kremową konsystencję.

W starszych przepisach, na przykład u Julii Child można się spotkać również z zasmażką z masła i mąki. Trzeba jednak powiedzieć, że współczesna kuchnia francuska zdecydowanie odstąpiła od tej praktyki.

 

niedziela, 16 września 2012

Zamiast prawdziwków pieczarki i karczochy

Chodzi za mną już od dłuższego czasu prawdziwkowe carpaccio, ale co zrobić ? Grzybów jak nie było, tak nie ma. Wyjątkowo gorący i suchy sierpień mieliśmy, pada dopiero od kilku dni, a to chyba za mało. Cena grzybów sprowadzanych z Francji dzisiaj na rynku zabiła mnie: 76 euro za kilogram i to wcale nie były prawdziwki. Więc póki co, trzeba będzie pomyśleć o zamiennikach i innych sałatkach, a carpaccio będzie musiało poczekać. Podobnie z wyjazdem do lasu, ale że po okolicy poszwendać się lubimy, byliśmy dzisiaj na pchlim targu. Zauroczyły mnie tam stare ogrodnicze narzędzia i segregatory do nasion. 

Poniżej wyjątkowo lekka i sympatyczna sałatka ze świeżych pieczarek i karczocha. Pieczarki i karczochy zostały potalarkowane i wymieszane z listkami rukoli. Do tego sos winegretowy z dodatkiem soku z cytryny i czarnymi oliwkami. 
Zróbcie koniecznie! ...no chyba, że wiecie, jak zdobyć grzyby ;))


 



Sałatka z pieczarek, karczochów i rukoli
na 4 osoby
1 lub 2 karczochy
garść pieczarek
2 garście rukoli
na sos:
4 łyżki oliwy

świeżo wyciśnięty sok z cytryny - 2-3 łyżki

sól i pieprz
kilka oliwek
 

Karczochy obieramy i wkładamy do miseczki z wodą i sokiem z cytryny, żeby nie sczerniały. (Jak obrać karczochy, możecie zobaczyć tutaj). Zamiast świeżych karczochów można użyć takich w zalewie ze słoika.

Przygotowujemy sos z podanych składników. 




Pieczarki i obrane karczochy kroimy na cienkie talarki i mieszamy z rukolą. Przyprawiamy sosem i częstujemy gości, tak żeby pieczarki a tym bardziej karczochy nie zdążyły sczernieć




A do lasu nawet jak nie ma grzybów, warto się wybrać! U mnie jest pięknie, czego i wam życzę – miłej niedzieli ;)






poniedziałek, 10 września 2012

Poire amandine - gruszkowo-migdałowa tarta z Masterchefa

Poire amandine, migdałowa tarta z gruszkami, to wypiek, na którym potknęła się właściwie większość uczestników jednego z ostatnich odcinków Masterchefa na francuskiej TF1. W programie pojawia się często test de reconnaissance, którego celem jest ocena wiedzy kandydatów o produktach lub tradycyjnych potrawach. W poprzednich edycjach kandydaci musieli rozpoznać jak najwięcej gatunków sera, owoce egzotyczne albo rzadkie i prawie zapomniane warzywa. Tym razem zadanie polegało na podaniu nazw 20 charakterystycznych dla klasycznej kuchni francuskiej wypieków. Pod kloszami znaleźli więc tartę sióstr Tatin, Paris Brest, Opera, forêt noire, kougloff, Saint Honoré, tropézienne - to te łatwiej rozpoznawalne - i wśród tych trudniejszych bourdalou, mont blanc czy poire amandine.
Niestety większość potknęła się biorąc tartę poire amandine, na której znajdziemy gruszki, za klasyczną tarte aux pommes, nie zwracając zupełnie uwagi, że to nie były jabłka tylko gruszki, a ponieważ każda błędna odpowiedź była eliminująca, połowa odpadła w przedbiegach. Zaciekawiona przeszukałam durszlaka i galerię potraw, ale nigdzie jej nie znalazłam. Za to w ostatnim numerze Saveurs pojawił się ten przepis, więc go skrupulatnie przetłumaczyłam i oto proszę.



Poire amandine, migdałowa tarta z gruszkami 
spód tarty:
200 g m
ąki
120 g masła
25 g drobno zmielonych migdałów
1 jajko
80 g cukru pudru
szczypta soli

wierzch:

4-5  dojrzałych gruszek (albo z kompotu)
100 g drobno zmielonych migdałów

100 g masła

1 jajko
bialko
75 g cukru pudru
2-3 łyżki nalewki gruszkowej albo amaretto

Z podanych składników zagniatamy ciasto, które chowamy następnie na godzinę do lodówki.

Schłodzone ciasto wałkujemy i wykładamy nim okrągłą formę. Nakłuwamy widelcem i wsuwamy do piekarnika rozgrzanego na 180 st. na 10 minut.


W międzyczasie miksujemy cukier puder i masło. Dodajemy alkohol i rozbełtane jajko + białko. Dokładnie miksujemy i dodajemy zmielone migdały. 



Gruszki obieramy, wydrążamy i kroimy na cienkie plastry. Masę maślano-migdałową rozsmarowujemy na lekko przestudzonym spodzie. Na masie układamy pokrojone gruszki. Pieczemy przez 30 minut, aż wierzch się ładnie przyrumieni.

Można oczywiście wykorzystać gotowy spód, a gruszki mogą być z kompotu – wtedy wszystko pójdzie jeszcze szybciej.

środa, 5 września 2012

Al djote – tarta boćwinowa z Nivelles

Gdzieś w połowie drogi z Brukseli na południe w kierunku Charleroi leży Nivelles. To małe miasteczko, ale warto się tam zatrzymać wracając z lotniska, bo robią tam wyjątkową, znaną w całej Belgii tartę z boćwiną o śmiesznej nazwie al djote i dobre lokalne piwo Jean de Nivelles.




Tartę robi się na cieniutkim drożdżowym spodzie i w Nivelles zamiast dzwonić po pizzę, dzwoni się po jedną czy dwie djote. Bo djote jest kilka rodzajów: ta najlepsza jest właśnie z boćwiną i lokalnym serem boulette lub casette (Nieustannie obiecuję sobie, że o belgijskich śmierdziuchach kiedyś obszerniej napiszę...).



Jest to miękki ser z chudego krowiego mleka. Robi się go z dobrze odsączonego, lekko kwaskowatego twarożku faiselle, z którego formuje się zgrabną suchą kuleczkę o wadze od 160 do 200 g i granulkowatej konsystencji. Dla tych, którzy uwielbiają ten ser, jest wersja jasna z samym serem i masłem, a dla tych, którzy nie potrafią się zdecydować – pół na pół. Jak łatwo sobie wyobrazić, ta tarta jest obłędnie tłusta! Na samym końcu robi się końcówką noża malutkie nacięcia na gorącym wierzchu tarty, na których układa się wiórki masła. W końcu jeszcze nikt masłem się nie udławił - on ne s’est jamais étranglé avec du beurre - tłumaczą dobrodusznie mieszkańcy Nivelles, którzy co roku organizują konkurs na najlepszą tartę al djote.

Djote, bo tak kiedyś nazywano tutaj boćwinę – serdecznie zapraszam.





Al djote – tarta boćwinowa z Nivelles

ciasto
140 g mąki
20 g solonego masła torebka suchych drożdży (7 g)
1 małe jajko
szczypta soli
+/- 50g letniej wody

kulka sera o wadze 200 g
100 g drobno posiekanej boćwiny (samych liści bez łodyg, które będzie można potem przygotować na maśle jako jarzynkę do obiadu)
1 duża drobno posiekana cebula
1 jajko
sól i pieprz

Z podanych składników wyrobić ciasto i zostawić do wyrośnięcia na godzinę.
W międzyczasie poszatkować liście boćwiny. Poddusić drobno posiekaną cebulę, dodać boćwinę i poddusić do miękkości. Przyprawić solą i pieprzem.
Rozkruszyć ser i połączyć z rozbełtanym jajkiem i boćwiną.
Formę na tartę wysmarować tłuszczem i wyłożyć ciastem. Wylać masę boćwinową i wstawić do piekarnika na 40 minut w temperaturze 180 stopni.

Najlepiej podawać gorącą.


Tartę można wszędzie kupić na wynos albo zjeść na miejscu. Potem obowiązkowo energiczny spacer po uliczkach Nivelles.


 

Zdaję sobie sprawę, że zdobycie tego sera jest nierealne – nawet tutaj można go znaleźć tylko w dobrze zaopatrzonych nabiałowych - a i ze znalezieniem boćwiny mogą być problemy, ale potraktujcie ten przepis jako inspirację albo po prostu ciekawostkę. Może spodoba się wam cienki drożdżowy spód i stwierdzicie, że tarta niekoniecznie musi być na cieście kruchym lub francuskim, a może będzie to impuls, żeby jednak rozejrzeć się za boćwiną i jej spróbować...?


czwartek, 9 sierpnia 2012

Wakacyjny wypad nad morze na kociołek małży

Zakochanych w polskich dzikich plażach belgijskie wybrzeże raczej rozczaruje: gdzie nie spojrzysz, zawsze na horyzoncie będzie majaczył jakiś betonowy apartamentowiec. Niestety Belgowie mają bardzo zurbanizowane wybrzeże, wszędzie mieszkania na wynajem dla wczasowiczów koniecznie z widokiem na morze.


Bywałam nad tutejszym morzem o różnych porach roku, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się leżeć tu plackiem, a tym bardziej wykąpać. To nie to morze, a może po prostu to nie w mojej naturze. Uwielbiam za to spacery po szerokich, przepastnych w czasie odpływu plażach. Mogę godzinami podziwiać śmiałków ślizgających się po falach i ginących raz po raz w młóconych prądami, zmąconych, brunatno-szarych wodach Morza Północnego. Albo wynająć rower, a jeśli jesteśmy większą grupą, kilkuosobową rykszę i pedałować pod wiatr po wygodnych promenadach. A potem, w zależności od pory dnia i apetytu, gofry lub berlińskie pączki – bo tak je tutaj nazywają boules de Berlin – albo kociołek małży. Morze Północne ma swoje specjały i urok. Tu się nie przyjeżdża opalać. Tu się przyjeżdża nawdychać zdrowego powietrza i dobrze zjeść ;))

Ponieważ często pytacie o miejsca, które warto tutaj odwiedzić, na jakie ceny się nastawić, co przywieźć i gdzie kupić – i nie zawsze daję radę odpowiedzieć na czas na wasze pytania, za co bardzo przepraszam – chciałabym wam dzisiaj polecić jedno takie miejsce nad morzem. Jeśli będziecie kiedyś w Brugii, stamtąd jest już tylko 20 minut nad morze do Blankenberge. A jeśli waszą bazą wypadową jest Bruksela, to bez problemu znajdziecie kolejowe połączenie z tą miejscowością. Niewątpliwą atrakcją tego miasteczka, szczególnie dla rodzin z dziećmi, jest Sea Life Center, w którym można podziwiać florę Morza Północnego, a tuż obok latem również rzeźby z piasku. Kiedy nie można liczyć na piękną pogodę, jak to często ma w Belgii miejsce, tutaj pomyślano o alternatywnych dla wczasowiczów atrakcjach.

Po zachodniej stronie plaży w Blankenberge znajduje się przystań żeglarska, która kiedyś była przystanią rybacką. Jeśli obejdziemy przystań z zachodniej strony, miniemy zabytkowy budynek Harbour Office i kilka nowoczesnych salonów jachtowych, wyjdziemy prosto na Oesterput. To miejsce, do którego warto wpaść na owoce morza i ryby. Przyznaję, że trochę ukryte przed turystami, za to bardzo cenione przez tutejszych. Trzeba znać drogę, żeby tam trafić, bo jak sama nazwa mówi, to dziura, dziura z ostrygami (w wolnym tłumaczeniu mojego syna, bo ja nie znam niderlandzkiego).
Latem można zjeść na świeżym powietrzu na przestronnym tarasie – my jednak woleliśmy klimatyczne wnętrze: restaurację urządzono w starym hangarze. Jego mury zdobią reprodukcje starych fotografii, na których możemy zobaczyć, jak ostrygi i małże hodowano 100 lat temu w Belgii, zanim zaczęto je sprowadzać z sąsiedniej Holandii i Francji. W oczekiwaniu na zamówienie można zajrzeć do basenu ze skorupiakami i przyglądać się uwijającym się w kuchni szefom, bo kuchnia jest otwarta. Nie ma sztywno krochmalonych obrusów i serwetek. Są za to krzesełka dla dzieci i miejsce, gdzie będą się mogły pobawić na tarasie. Ale uwaga: jeśli nie lubicie muszli i ryb, to nie ma po co tam zaglądać, tym bardziej, że w Oesterput nie proponują żadnych zamienników, a większość produktów przyrządzana jest bez zbędnych udziwnień, tak by podkreślić ich naturalny morski smak.
Małże podawane są na przykład tylko na cztery sposoby: nature czyli z selerem naciowym i cebulą, z czosnkiem, w białym winie i na sposób szefa kuchni. Nie znajdziecie tu długiej liczącej kilkanaście, jeśli nie więcej pozycji listy, jak w wielu restauracjach, które serwują małże pod i turystom. Wszystko jest za to niesamowicie świeże, a na tablicy obsługa notuje kredą, skąd danego dnia pochodzą produkty. Jestem pewna, że doświadczycie oczopląsu, kiedy miniecie kogoś z obsługi wynoszącego olbrzymią tacę owoców morza dla gości. To często zestaw dla kilku osób, jego cena oscyluje w granicach 35 euro od osoby, ale trzeba być autentycznym amatorem owoców morza, żeby wszystko spałaszować. Jest też trochę ryb z solą atlantycką na czele, a dla tych mniej odważnych łosoś.
Z osobliwości Morza Północnego powinnam wymienić drobne szare krewetki. Można je dostać w formie sałatki, którą faszeruje się wydrążone pomidory (tomates-crevettes), w zupie uwarzonej na ich flambirowanych skorupkach (bisque de crevettes grises) oraz w formie krokietów, za którymi przepadają zwykle dzieci.
Jak już wspomniałam, mottem przewodnim w Oesterput jest jak najprościej, więc na stoliku znajdziecie koszyczek z pieczywem i masłem, a do ryby podają purée ziemniaczane i sałatę, ale nie liczcie na słynne belgijskie frytki. Nie przeszkodziło to nam jednak wymieniać się muszlami i z trudem pokończyliśmy nasze kociołki.
Ceny są jak najbardziej normalne, czyli takie jak "na mieście": za kociołek małży zapłacimy 22 euro, sola jest oczywiście najdroższą rybą w menu – 30 euro, inne ryby w cenie kociołka małży. Przystawka, czyli krokiety lub zupa, to koszt 10-12 euro. Restaurację wyróżniano wiele razy w rozmaitych rankingach za wysoką jakość serwowanych produktów. Obsługa dynamiczna, po obiedzie starczy wam czasu, żeby przejść się po pobliskim molo albo wynająć rowery i przejechać się gdzieś na deser ;) 


Oesterput
Wenduinsessteenweg, 16
Blankenberge
 

 


wtorek, 7 sierpnia 2012

Dalej Ramadan: harira, jagnięcina z bakłażanami i orzeźwiająca sałatka z kolendry i pomidorów

Dzisiaj aż trzy propozycje, bo krótki ten Ramadan i boje się, że nie zdążę z przepisami. Po pierwsze zupa, w której obok soczewicy, pojawia się groch, cieciorka a czasami nawet suszony bób, który Marokańczycy suszą tak jak my groch. I choć mogłoby się wydawać, że to zupa zdecydowanie zimowa, w Maroku nie ma to znaczenia, bo jest to po prostu danie, którym po szklance mleka i kilku daktylach przerywa się całodzienny post. I nawet jeśli Ramadan wypada w środku lata jak teraz, nikomu to nie przeszkadza. Potem bardzo prosty przepis na duszoną jagnięcinę, którą dopełniają najpierw lekko przyrumienione na patelni, a następnie duszone plastry bakłażana. A na koniec niezwykła i niesamowicie orzeźwiająca sałatka w sam raz na te porę roku, szczególnie dla tych, którzy lubią kolendrę. (Szczerze mówiąc nie rozumiem, jak można jej nie lubić....!?)

Serdecznie zapraszam!




Harira
300 g jagnięciny na zupę
3-4 pomidory
1 cebula
2-3 łodygi selera naciowego 

100 g soczewicy 
100 g cieciorki (może być z puszki)
100 g drobniutkiego makaronu typu vermicelles

drobno posiekana natka pietruszki i kolendra
oliwa 

cytryna
przyprawy : sol i pieprz, szafran, papryka, mielony imbir, kurkuma


Cebulę obieramy i kroimy na grubsze kawałki. Wrzucamy do blendera razem z pokrojonymi pomidorami – można je wcześniej sparzyć i obrać ze skórki – i pokrojonymi lodygami selera i miksujemy.

Na odrobinie oliwy podsmażamy krótko pokrojone mięso, aż się ładnie przyrumieni. Dodajamy soczewicę i przyprawy. Dodajemy zblendowane warzywa, dolewamy litr wody. Solimy i przyprawiamy pieprzem. Zostawiamy na ogniu na pół godziny.

Na samym końcu dodajemy cieciorkę i makaron. Próbujemy i w razie potrzeby doprawiamy lub dolewamy wody. Po 10 minutach zupa jest gotowa. Podajemy z posiekaną natką i kolendrą. Można zupę delikatnie dokwasić sokiem ze świeżo wyciśniętej cytryny. 





Duszona jagnięcina z bakłażanami
na 4 osoby :
500-600 g jagnięciny
2 duże bakłażany
2 cebule
1 ząbek czosnku
puszka cieciorki
płaska łyżeczka cynamonu
płaska łyżeczka ostrej papryki
oliwa lub olej


Jagnięcinę kroimy na kawałki. Obieramy cebule i kroimy w piórka. Rozgrzewamy trochę oliwy w rondlu i wrzucamy pokrojone mięso. Powinno się ładnie przyrumienić i skarmelizować z każdej strony. (Ostatnio zauważyłam, że najlepiej wychodzi to w żeliwnym rondlu.) Dodajemy pokrojoną cebulę, mieszamy i zostawiamy pod przykryciem, aż cebula zrobi się trochę miękka. Solimy i przyprawiamy pieprzem. Dodajemy cynamon i paprykę. Porządnie mieszamy i zalewamy wody. Przykrywamy i zostawiamy na ogniu na 45 minut. 




W międzyczasie bakłażany myjemy i kroimy na dość grube plastry, tak około 0.5 cm. Partiami krótko smażymy lub grilujemy na patelni i odkładamy na bok.

Po 45 minutach sprawdzamy, czy mięso zaczyna dochodzić i wsypujemy do rondla cieciorkę. Jeśli zajdzie taka potrzeba, doprawiamy. Na wierzchu układamy plastry bakłażanów i zostawiamy na ogniu jeszcze na 10-15 minut. Podajemy z chlebem lub kaszą bulgur.





Sałatka z kolendry i pomidorów
kilka pomidorów w zależności od wielkości (w tej sałatce lubię pomieszać trzy różne gatunki, zwłaszcza, że mamy środek sezonu i można je dostać bez problemu – zazwyczaj biorę jedno bawole serce, 3 pomidory lycorossa lub roma i garść pomidorów koktajlowych)
bukiet kolendry – powinien być odpowiednio duży, bo to właśnie kolendra robi za zielon
ą sałatę w tej sałatce
1 lub 2 czerwone cebule
troch
ę oliwy
trochę świeżo wyci
śniętetego soku z cytryny
sól i pieprz
mielony imbir
trochę papryki 


Pomidory kroimy. Obieramy cebulę i kroimy na cienkie talarki. Listki kolendry oddzielamy od łodyżek. Dodajemy chlust oliwy, kilka łyżek soku z cytryny, szczodrze przyprawiamy – nie bójmy się imbiru i papryki – mieszamy, odstawiamy na 5-10 minut i gotowe. Sałatka eksploduje w ustach nieoczekiwaną świeżością. 


 
Ufff, no i to by było na tyle, bo ileż można pisać o Ramadanie... W końcu ma być w Belgii od kuchni ;))


niedziela, 5 sierpnia 2012

Różki nadziewane kozim serem z rozmarynem w sosie pomarańczowym


Jak widzicie jestem mocno zakręcona ostatnimi czasy na punkcie Maroka, tak bardzo chciałabym tam jeszcze raz pojechać – ale to chyba już nie w tym roku, więc pozostaje mi przeglądanie zdjęć i książek kucharskich z Maroka. Ponieważ zostało mi całkiem sporo ciasta filo w opakowaniu, które kupiłam, żeby zrobić pastillę, zaczęłam szukać jakiegoś ciekawego przepisu na wykorzystanie tego ciasta. I tak oto powstały te różki. Są bardzo proste w wykonaniu, a w połączeniu z pomarańczowym sosem bardzo efektowne. I nie tak bardzo słodkie jak tradycyjne wypieki marokańskie. Podałam je jako deser, natomiast w książce sugerowano je na śniadanie.  Jeśli chodzi o przepis, to cały czas korzystam z nieocenionej Cuisine marocaine Latify Bennani-Smirès.


Różki z ciasta filo nadziewane kozim serem

z podanych proporcji wychodzi 12 rożków:
200 g świeżego sera koziego lub owczego
kilka gałązek rozmarynu
2 łyżki miodu 

5 łyżek posiekanych migdałów
opakowanie ciasta filo 
olej do smażenia
na sos: 1 duża pomarańcza i 2 łyżki miodu 


Zaczynamy od przygotowaniu farszu: rozgniatamy widelcem ser, dodajemy miód i drobno posiekane listki rozmarynu. 



Wycinamy paski szerokości 6 cm z ciasta filo. Układamy po łyżce farszu na każdym pasku, posypujemy migdałami i składamy w trójkąty jak samossy.



Rozgrzewamy olej na patelni i smażymy różki z każdej strony, aż się ładnie przyrumienią. 




Z pomarańczy ścieramy trochę skórki i wyciskamy sok. 
Na sąsiedniej patelni podgrzewamy sok, dodajemy dwie łyżki miodu i startą skórkę i redukujemy do uzyskania syropiastej konsystencji. 



Podajemy polane sosem pomarańczowym. Jeśli to deser, to dwa różki na osóbę wystarczą...

...a to co zostanie następnego dnia na niedzielne śniadanie ;))