Te małe, przypominające crumpets naleśniczki noszą nazwę baghrir lub beghrir. Nazywa się je również naleśnikami z tysiącem dziur (crêpes aux mille trous). Są lekkie, troche gąbczaste, no i najważniejsze pełne otworów, w które potem wlewa się amlou, przepyszna pasta z oleju arganowego, miodu i orzechów. Jednak moim ulubionym do nich smarowidłem stała się zadziwiająca, bursztynowa konfitura z batatów. Jak widać, kulinarnym odkryciom i niespodziankom w Maroku nie było końca ;)
Berberyskie naleśniki z tysiącem dziurek
Crêpes berbères aux mille trous
400 g semoliny (można zastąpić kaszą manną, ale uwaga: wyjdą dużo bledsze)
100 g mąki
80 cl wody
2 torebki drożdży w proszku (2 x 7 g)
pół łyżeczki soli
olej do smażenia
Semolinę rozprowadzamy z wodą i solą. Dokładnie miksujemy i dodajemy mąkę. Na końcu dodajemy drożdże.
Rozgrzewamy na patelni odrobinę oleju, wylewamy trochę ciasta i smażymy na delikatnym ogniu około 2 minut. Wierzch powinien stężeć i pojawią się bąbelki. Wierzch ciasta nie powinien być klejący. Jeśli nie jest, to powinno naleśnikom wystarczyć, zdejmujemy z patelni. Naleśniki te smaży się tylko z jednej strony, ale jeśli chcecie, można je przewrócić na drugą stronę i lekko dopiec.
Podajemy z miodem, z konfiturami, z tym, co lubimy najbardziej.
Nasz codzienny rytuał parzenia herbaty. Bo nic tak nie gasi pragnienia po całym dniu marszu jak miętowa, aromatyczna herbata. Jej orzeźwiający smak nie miał sobie równych no i można sobie było potem długo dolewać z czajniczka. A ku uciesze najmłodszych uczestników naszej wyprawy nawet w najbardziej oddalonych i odciętych od tak zwanej cywilizacji wioskach można było znaleźć jakiś skromnie zaopatrzony w kilka butelek boutique.
Always coca-cola?
;))
W Atlasie jest niewiele schronisk, można więc rozbijać namioty. Trzeba się tylko upewnić, że nie znajdujemy się na czyimś poletku. I że nie będziemy przeszkadzać odpoczywającym pod kamieniami skorpionom ;))
Hassan, odziany w przyciagające wzrok, charakterystyczne indigo berberyjski przewodnik spotkany na szlaku. I Hassan, synek gospodarzy, którzy użyczyli nam miejsca w swoim skromnym obejściu na obozowisko.
Trudno przejść obok tych dzieci obojętnie. Pojawiają się zaciekawione natychmiast, kiedy tylko zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Pytają o długopisy i cukierki. Cukierków na szczęście nie mamy - niektóre z dzieci mają bardzo popsute zęby i pewnie nigdy nie były u dentysty, a jednym długopisem trudno obdzielić tak liczną gromadkę. Dzielimy się więc tym, co nosimy do jedzenia w plecakach. Najczęściej są to suszone owoce, pomarańcze i jabłka.
Na każdym kroku widać, jak ciężko jest mieszkającym tam ludziom i że życie ich nie rozpieszcza. Ale wystarczy trochę posiedzieć i pobyć z nimi, by zrozumieć, że nie o luksusy chodzi w życiu i nabrać do swoich własnych problemów i spraw pewnego dystansu. Terapia i zarazem lekcja pokory...
To tyle o Maroku. Mam nadzieję, ze was nie zanudziłam. A do kuchni marokańskiej, i do Maroka, na pewno będę jeszcze wracać...
Przekonałaś mnie. Robię :)
OdpowiedzUsuńrobiłam już takie, ale na świeżych drożdżach. Bezkonkurencyjne na obiad z kurczakiem w pomidorach.
OdpowiedzUsuńTaki prawdziwy świat na Twoich zdjęciach, ujmujące: ) Naleśniki bardzo ciekawe, inne : )
OdpowiedzUsuńcudne zdjęcia ach jak Wam zazdroszczę:)) a takie naleśniki robię często:))) są przepyszne;)
OdpowiedzUsuńpiekne wakacje, takie inne.
OdpowiedzUsuńZapomniałam! U mnie na blogu Lovely Blog Award nominacja dla Ciebie. Ściskam!
OdpowiedzUsuńbardzo klimatyczne zdjęcia
OdpowiedzUsuńPiekne zdjecia i bardzo apetyczne te dziury. A czy te paste arganowo-miodowo-orzechowa mozna gdzie w Brukseli kupic?
OdpowiedzUsuńPrzy okazji musze Ci sie pochwalic ze zachecilas mnie do robienia domowych dzemow i zrobilam pare sloikow z przepisow Bei :-)
Super, też właśnie wróciliśmy z Maroka. Niestety w Atlasie nie byliśmy (next time), ale podobne klimaty typu przewodnik ubrany w niebieskie szaty, lokalne jedzenie na wiochach, dzieciaki domagające się długopisu itp;). Tu napisałem trochę od strony gastronomicznej http://trzyposilkidziennie.blogspot.com/2011/07/morocco.html.
OdpowiedzUsuńTakie same naleśniki smażył nam Beduin na pustyni Negev! Dzięki za przepis. Wszyscy zajadali je z ... nutellą.
OdpowiedzUsuńŚwietne zdjęcia dzieciaków :)
mnie nie zanudziłaś :)
OdpowiedzUsuńwręcz przeciwnie, na pewno wykorzystam przepis... a Maroko wędruje na listę miejsc do "kulinarnego splądrowania"
pozdrawiam serdecznie
ps.świetne zdjęcia
Basiu, dziękuję za miłe wyróżnienie, ale już kiedyś się tłumaczylam, jak bardzo nie lubię opowiadać o sobie ;((
OdpowiedzUsuńMarcin, dzięki za link, to bardzo ciekawe, jak różni ludzie odbierają kraje arabskie i tę kulturę. Jak zapewne sam się przekonałeś reakcje i wrażenia mogą być skrajne...
Ola, niedaleko placu Jourdan jest taki mały sklepik z rękodziełem marokanskim, mają też olej arganowy, może jest i amlou? sprawdzę kiedyś przy okazji.
Zrobiłam: http://pysznadieta.blogspot.com/2014/01/nalesniki-berberyskie-idealne-dla-wegan.html
OdpowiedzUsuńNiestety nie miałam semoliny, więc moje są bledziuchy.