wtorek, 30 sierpnia 2011

Naleśniki z tysiącem dziur z Maroka

Dzisiaj przepis na naleśniki, którymi rozpieszczał nas w Atlasie nasz obozowy kucharz, Ibrahim. Nikt z nas nie spodziewał się, że jadąc na kilka dni pod namiot w góry, będziemy tak dobrze jeść. Warunki miały być polowe (mój syn użyłby pewnie przymiotnika „prymitywne” ;), woda ze strumienia koniecznie z pastylkami do uzdatniania, że nie wspomnę o prądzie i o rozpoczynającym się ramadamie, a Ibrahim codziennie witał nas innymi naleśnikami na podwieczorek. Starałam się jak najwięcej informacji zanotować, choć Ibrahim pytany o proporcje, pokazywał zawsze oczy: C'est ici ta balance. Próbuję sobie teraz przy pomocy internetu i książek tę wiedzę jakoś uporządkować, ale nie jest to proste. Te same potrawy pojawiają się pod nazwami arabskimi, berberyjskimi lub francuskimi, a ilość przepisów jest po prostu zaskakująca.



Te małe, przypominające crumpets naleśniczki noszą nazwę baghrir lub beghrir. Nazywa się je również naleśnikami z tysiącem dziur (crêpes aux mille trous). Są lekkie, troche gąbczaste, no i najważniejsze pełne otworów, w które potem wlewa się amlou, przepyszna pasta z oleju arganowego, miodu i orzechów. Jednak moim ulubionym do nich smarowidłem stała się zadziwiająca, bursztynowa konfitura z batatów. Jak widać, kulinarnym odkryciom i niespodziankom w Maroku nie było końca ;)






Berberyskie naleśniki z tysiącem dziurek
Crêpes berbères aux mille trous

400 g semoliny (można zastąpić kaszą manną, ale uwaga: wyjdą dużo bledsze) 

100 g mąki 
80 cl wody 
2 torebki drożdży w proszku (2 x 7 g) 
pół łyżeczki soli 
olej do smażenia

Semolinę rozprowadzamy z wodą i solą. Dokładnie miksujemy i dodajemy mąkę. Na końcu dodajemy drożdże.
Rozgrzewamy na patelni odrobinę oleju, wylewamy trochę ciasta i smażymy na delikatnym ogniu około 2 minut. Wierzch powinien stężeć i pojawią się bąbelki. Wierzch ciasta nie powinien być klejący. Jeśli nie jest, to powinno naleśnikom wystarczyć, zdejmujemy z patelni. Naleśniki te smaży się tylko z jednej strony, ale jeśli chcecie, można je przewrócić na drugą stronę i lekko dopiec.
Podajemy z miodem, z konfiturami, z tym, co lubimy najbardziej.




 

A wracając do naszej wyprawy, nie sądziłam, że w górach bedziemy mieć na śniadanie świeży chleb ;))  

 


Nasz codzienny rytuał parzenia herbaty. Bo nic tak nie gasi pragnienia po całym dniu marszu jak miętowa, aromatyczna herbata. Jej orzeźwiający smak nie miał sobie równych no i można sobie było potem długo dolewać z czajniczka. A ku uciesze najmłodszych uczestników naszej wyprawy nawet w najbardziej oddalonych i odciętych od tak zwanej cywilizacji wioskach można było znaleźć jakiś skromnie zaopatrzony w kilka butelek boutique
Always coca-cola?
;))

 



- Zawsze szczytami chodził nie będziesz - powtarzał nam prawie codziennie Mourad. Wśród pól, a właściwie poletek uprawnych, kanałów irygacyjnych, soczyście zielonych gajów, prowadził nas od wioski do wioski. Czasami zostawialiśmy za sobą przyjemny cień drzew orzechowych oraz zajętych swoimi codziennymi obowiązkami mieszkańców, by wspiąć się wyżej i podziwiać ciemnobrązowe, ceglasto-czerwone skały okolicznych szczytów. Gdzieś tam w oddali rozciągała się Sahara, w dole widać było poletka i zabudowania berberyjskich wiosek, a wokół nas ta niezwykła cisza, którą przerywało od czasu do czasu nawoływanie do modlitwy.





W Atlasie jest niewiele schronisk, można więc rozbijać namioty. Trzeba się tylko upewnić, że nie znajdujemy się na czyimś poletku. I że nie będziemy przeszkadzać odpoczywającym pod kamieniami skorpionom ;))

 
 

Hassan, odziany w przyciagające wzrok, charakterystyczne indigo berberyjski przewodnik spotkany na szlaku. I Hassan, synek gospodarzy, którzy użyczyli nam miejsca w swoim skromnym obejściu na obozowisko.


Chociaż w Maroku wyraźnie widać dążenie do zmian na lepsze i do poprawy życia mieszkańców, wiele dzieci w odciętych od świata wioskach ciągle nie chodzi do szkoły. Język Berberów został co prawda kilka miesięcy temu wpisany do konstytucji obok arabskiego jako drugi oficjalny język w Maroku, ale ciągle brakuje szkół i nauczycieli.  
Trudno przejść obok tych dzieci obojętnie. Pojawiają się zaciekawione natychmiast, kiedy tylko zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Pytają o długopisy i cukierki. Cukierków na szczęście nie mamy - niektóre z dzieci mają bardzo popsute zęby i pewnie nigdy nie były u dentysty, a jednym długopisem trudno obdzielić tak liczną gromadkę. Dzielimy się więc tym, co nosimy do jedzenia w plecakach. Najczęściej są to suszone owoce, pomarańcze i jabłka.
Na każdym kroku widać, jak ciężko jest mieszkającym tam ludziom i że życie ich nie rozpieszcza. Ale wystarczy trochę posiedzieć i pobyć z nimi, by zrozumieć, że nie o luksusy chodzi w życiu i nabrać do swoich własnych problemów i spraw pewnego dystansu. Terapia i zarazem lekcja pokory... 



To tyle o Maroku. Mam nadzieję, ze was nie zanudziłam. A do kuchni marokańskiej, i do Maroka, na pewno będę jeszcze wracać...



13 komentarzy:

  1. Przekonałaś mnie. Robię :)

    OdpowiedzUsuń
  2. robiłam już takie, ale na świeżych drożdżach. Bezkonkurencyjne na obiad z kurczakiem w pomidorach.

    OdpowiedzUsuń
  3. Taki prawdziwy świat na Twoich zdjęciach, ujmujące: ) Naleśniki bardzo ciekawe, inne : )

    OdpowiedzUsuń
  4. cudne zdjęcia ach jak Wam zazdroszczę:)) a takie naleśniki robię często:))) są przepyszne;)

    OdpowiedzUsuń
  5. piekne wakacje, takie inne.

    OdpowiedzUsuń
  6. Zapomniałam! U mnie na blogu Lovely Blog Award nominacja dla Ciebie. Ściskam!

    OdpowiedzUsuń
  7. bardzo klimatyczne zdjęcia

    OdpowiedzUsuń
  8. Piekne zdjecia i bardzo apetyczne te dziury. A czy te paste arganowo-miodowo-orzechowa mozna gdzie w Brukseli kupic?
    Przy okazji musze Ci sie pochwalic ze zachecilas mnie do robienia domowych dzemow i zrobilam pare sloikow z przepisow Bei :-)

    OdpowiedzUsuń
  9. Super, też właśnie wróciliśmy z Maroka. Niestety w Atlasie nie byliśmy (next time), ale podobne klimaty typu przewodnik ubrany w niebieskie szaty, lokalne jedzenie na wiochach, dzieciaki domagające się długopisu itp;). Tu napisałem trochę od strony gastronomicznej http://trzyposilkidziennie.blogspot.com/2011/07/morocco.html.

    OdpowiedzUsuń
  10. Takie same naleśniki smażył nam Beduin na pustyni Negev! Dzięki za przepis. Wszyscy zajadali je z ... nutellą.
    Świetne zdjęcia dzieciaków :)

    OdpowiedzUsuń
  11. mnie nie zanudziłaś :)
    wręcz przeciwnie, na pewno wykorzystam przepis... a Maroko wędruje na listę miejsc do "kulinarnego splądrowania"
    pozdrawiam serdecznie
    ps.świetne zdjęcia

    OdpowiedzUsuń
  12. Basiu, dziękuję za miłe wyróżnienie, ale już kiedyś się tłumaczylam, jak bardzo nie lubię opowiadać o sobie ;((

    Marcin, dzięki za link, to bardzo ciekawe, jak różni ludzie odbierają kraje arabskie i tę kulturę. Jak zapewne sam się przekonałeś reakcje i wrażenia mogą być skrajne...

    Ola, niedaleko placu Jourdan jest taki mały sklepik z rękodziełem marokanskim, mają też olej arganowy, może jest i amlou? sprawdzę kiedyś przy okazji.

    OdpowiedzUsuń
  13. Zrobiłam: http://pysznadieta.blogspot.com/2014/01/nalesniki-berberyskie-idealne-dla-wegan.html
    Niestety nie miałam semoliny, więc moje są bledziuchy.

    OdpowiedzUsuń