Zakochanych w polskich dzikich plażach belgijskie wybrzeże raczej rozczaruje: gdzie nie spojrzysz, zawsze na horyzoncie będzie majaczył jakiś betonowy apartamentowiec. Niestety Belgowie mają bardzo zurbanizowane wybrzeże, wszędzie mieszkania na wynajem dla wczasowiczów koniecznie z widokiem na morze.
Bywałam nad tutejszym morzem o różnych porach roku, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się leżeć tu plackiem, a tym bardziej wykąpać. To nie to morze, a może po prostu to nie w mojej naturze. Uwielbiam za to spacery po szerokich, przepastnych w czasie odpływu plażach. Mogę godzinami podziwiać śmiałków ślizgających się po falach i ginących raz po raz w młóconych prądami, zmąconych, brunatno-szarych wodach Morza Północnego. Albo wynająć rower, a jeśli jesteśmy większą grupą, kilkuosobową rykszę i pedałować pod wiatr po wygodnych promenadach. A potem, w zależności od pory dnia i apetytu, gofry lub berlińskie pączki – bo tak je tutaj nazywają boules de Berlin – albo kociołek małży. Morze Północne ma swoje specjały i urok. Tu się nie przyjeżdża opalać. Tu się przyjeżdża nawdychać zdrowego powietrza i dobrze zjeść ;))
Ponieważ często pytacie o miejsca, które warto tutaj odwiedzić, na jakie ceny się nastawić, co przywieźć i gdzie kupić – i nie zawsze daję radę odpowiedzieć na czas na wasze pytania, za co bardzo przepraszam – chciałabym wam dzisiaj polecić jedno takie miejsce nad morzem. Jeśli będziecie kiedyś w Brugii, stamtąd jest już tylko 20 minut nad morze do Blankenberge. A jeśli waszą bazą wypadową jest Bruksela, to bez problemu znajdziecie kolejowe połączenie z tą miejscowością. Niewątpliwą atrakcją tego miasteczka, szczególnie dla rodzin z dziećmi, jest Sea Life Center, w którym można podziwiać florę Morza Północnego, a tuż obok latem również rzeźby z piasku. Kiedy nie można liczyć na piękną pogodę, jak to często ma w Belgii miejsce, tutaj pomyślano o alternatywnych dla wczasowiczów atrakcjach.
Po zachodniej stronie plaży w Blankenberge znajduje się przystań żeglarska, która kiedyś była przystanią rybacką. Jeśli obejdziemy przystań z zachodniej strony, miniemy zabytkowy budynek Harbour Office i kilka nowoczesnych salonów jachtowych, wyjdziemy prosto na Oesterput. To miejsce, do którego warto wpaść na owoce morza i ryby. Przyznaję, że trochę ukryte przed turystami, za to bardzo cenione przez tutejszych. Trzeba znać drogę, żeby tam trafić, bo jak sama nazwa mówi, to dziura, dziura z ostrygami (w wolnym tłumaczeniu mojego syna, bo ja nie znam niderlandzkiego).
Latem można zjeść na świeżym powietrzu na przestronnym tarasie – my jednak woleliśmy klimatyczne wnętrze: restaurację urządzono w starym hangarze. Jego mury zdobią reprodukcje starych fotografii, na których możemy zobaczyć, jak ostrygi i małże hodowano 100 lat temu w Belgii, zanim zaczęto je sprowadzać z sąsiedniej Holandii i Francji. W oczekiwaniu na zamówienie można zajrzeć do basenu ze skorupiakami i przyglądać się uwijającym się w kuchni szefom, bo kuchnia jest otwarta. Nie ma sztywno krochmalonych obrusów i serwetek. Są za to krzesełka dla dzieci i miejsce, gdzie będą się mogły pobawić na tarasie. Ale uwaga: jeśli nie lubicie muszli i ryb, to nie ma po co tam zaglądać, tym bardziej, że w Oesterput nie proponują żadnych zamienników, a większość produktów przyrządzana jest bez zbędnych udziwnień, tak by podkreślić ich naturalny morski smak.
Małże podawane są na przykład tylko na cztery sposoby: nature czyli z selerem naciowym i cebulą, z czosnkiem, w białym winie i na sposób szefa kuchni. Nie znajdziecie tu długiej liczącej kilkanaście, jeśli nie więcej pozycji listy, jak w wielu restauracjach, które serwują małże pod i turystom. Wszystko jest za to niesamowicie świeże, a na tablicy obsługa notuje kredą, skąd danego dnia pochodzą produkty. Jestem pewna, że doświadczycie oczopląsu, kiedy miniecie kogoś z obsługi wynoszącego olbrzymią tacę owoców morza dla gości. To często zestaw dla kilku osób, jego cena oscyluje w granicach 35 euro od osoby, ale trzeba być autentycznym amatorem owoców morza, żeby wszystko spałaszować. Jest też trochę ryb z solą atlantycką na czele, a dla tych mniej odważnych łosoś.
Z osobliwości Morza Północnego powinnam wymienić drobne szare krewetki. Można je dostać w formie sałatki, którą faszeruje się wydrążone pomidory (tomates-crevettes), w zupie uwarzonej na ich flambirowanych skorupkach (bisque de crevettes grises) oraz w formie krokietów, za którymi przepadają zwykle dzieci.
Jak już wspomniałam, mottem przewodnim w Oesterput jest jak najprościej, więc na stoliku znajdziecie koszyczek z pieczywem i masłem, a do ryby podają purée ziemniaczane i sałatę, ale nie liczcie na słynne belgijskie frytki. Nie przeszkodziło to nam jednak wymieniać się muszlami i z trudem pokończyliśmy nasze kociołki.
Ceny są jak najbardziej normalne, czyli takie jak "na mieście": za kociołek małży zapłacimy 22 euro, sola jest oczywiście najdroższą rybą w menu – 30 euro, inne ryby w cenie kociołka małży. Przystawka, czyli krokiety lub zupa, to koszt 10-12 euro. Restaurację wyróżniano wiele razy w rozmaitych rankingach za wysoką jakość serwowanych produktów. Obsługa dynamiczna, po obiedzie starczy wam czasu, żeby przejść się po pobliskim molo albo wynająć rowery i przejechać się gdzieś na deser ;)
Oesterput
Wenduinsessteenweg, 16
Blankenberge