Nałaziliśmy się jak nigdy w życiu po klifach, wydmach, łąkach i torfowiskach, gapiąc się na przepastne, puste plaże i słuchając mew oraz grzmotu rozbijających się o skały fal. Było pięknie, a połowa kwietnia okazała się idealną porą na zwiedzanie.
Co tylko mogło, kwitło, drążąc rozpadliny płyt skalnych. Jak te amarantowe storczyki w Burren. Podobno występują tu rośliny aż czterech stref klimatycznych: arktycznej, alpejskiej, umiarkowanej i tropikalnej. Przewodniki wspominają o 125 gatunkach, w tym mnóstwo storczyków, paprocie, róże skalne i niebieściutka gencjana.
A te niebieskie dzwoneczki (English Bluebells / Hyacinthoides non-scripta) rosną właściwie wszędzie. Całymi połaciami porastają niektóre miejsca, które przypominają wtedy szafirowy dywan. Dodatkowo maja bardzo przyjemny, silny zapach. Obok również występujące dziko pierwiosnki (Primula vulgaris), najczęściej blado żółte, a tu wyjątkowo amarantowe.
To prawda, że Irlandia jest zielona, szczególnie o tej porze roku i najfajniej zwiedzało się ja na rowerze. Wszystko fajnie, gdyby nie te zakwasy ;))
Prawie wszędzie, można się było upajać wyjątkowo słodkim i mdlącym zapachem żarnowców, które pamiętam z Bretanii.
No i ten huczący ocean...
I jeszcze raz Burren.