Te małe, przypominające crumpets naleśniczki noszą nazwę baghrir lub beghrir. Nazywa się je również naleśnikami z tysiącem dziur (crêpes aux mille trous). Są lekkie, troche gąbczaste, no i najważniejsze pełne otworów, w które potem wlewa się amlou, przepyszna pasta z oleju arganowego, miodu i orzechów. Jednak moim ulubionym do nich smarowidłem stała się zadziwiająca, bursztynowa konfitura z batatów. Jak widać, kulinarnym odkryciom i niespodziankom w Maroku nie było końca ;)
Berberyskie naleśniki z tysiącem dziurek
Crêpes berbères aux mille trous
400 g semoliny (można zastąpić kaszą manną, ale uwaga: wyjdą dużo bledsze)
100 g mąki
80 cl wody
2 torebki drożdży w proszku (2 x 7 g)
pół łyżeczki soli
olej do smażenia
Semolinę rozprowadzamy z wodą i solą. Dokładnie miksujemy i dodajemy mąkę. Na końcu dodajemy drożdże.
Rozgrzewamy na patelni odrobinę oleju, wylewamy trochę ciasta i smażymy na delikatnym ogniu około 2 minut. Wierzch powinien stężeć i pojawią się bąbelki. Wierzch ciasta nie powinien być klejący. Jeśli nie jest, to powinno naleśnikom wystarczyć, zdejmujemy z patelni. Naleśniki te smaży się tylko z jednej strony, ale jeśli chcecie, można je przewrócić na drugą stronę i lekko dopiec.
Podajemy z miodem, z konfiturami, z tym, co lubimy najbardziej.
Nasz codzienny rytuał parzenia herbaty. Bo nic tak nie gasi pragnienia po całym dniu marszu jak miętowa, aromatyczna herbata. Jej orzeźwiający smak nie miał sobie równych no i można sobie było potem długo dolewać z czajniczka. A ku uciesze najmłodszych uczestników naszej wyprawy nawet w najbardziej oddalonych i odciętych od tak zwanej cywilizacji wioskach można było znaleźć jakiś skromnie zaopatrzony w kilka butelek boutique.
Always coca-cola?
;))
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjBWr5TSwzu5apayNY1S5oy4H4HpGZM8sxw6lL6FpDvReZ328FuP3YZTuMhsIg9vC5eEr6o1C3InDcWTbnMRAbqj8ZbQOot7wW4gSiI_ZDUNYFTWvkIN9MlEh0x-sambYP89fcEDI0M3X0/s400/atlas+3.jpg)
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjye_7WN09enSjaAac9GVlo7wQIu0aeQMnWMoPSiRiggVE1WiCYEWs0LETZPshdStckOSGHzZBsPOa_HCbqZcGER1034xyTpdJyfm-Zmtl4wntr96gbPGmFogKo9C9Zv1yf2uzRMS6C4y4/s400/atlas.jpg)
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhDKMP63IUY30QVeBjC4v1O5a83v2EkPdTcUQBYFedrZsYnHtF85mOzOUwEp_0i_lrGvZKuKieG9f7G8125q-dJKULjTdhnAjB0apojJu88ovLoIHiyZGN8ZjeeiOi3644fvh6HCcBBIZk/s400/atlas+village.jpg)
W Atlasie jest niewiele schronisk, można więc rozbijać namioty. Trzeba się tylko upewnić, że nie znajdujemy się na czyimś poletku. I że nie będziemy przeszkadzać odpoczywającym pod kamieniami skorpionom ;))
Hassan, odziany w przyciagające wzrok, charakterystyczne indigo berberyjski przewodnik spotkany na szlaku. I Hassan, synek gospodarzy, którzy użyczyli nam miejsca w swoim skromnym obejściu na obozowisko.
Trudno przejść obok tych dzieci obojętnie. Pojawiają się zaciekawione natychmiast, kiedy tylko zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Pytają o długopisy i cukierki. Cukierków na szczęście nie mamy - niektóre z dzieci mają bardzo popsute zęby i pewnie nigdy nie były u dentysty, a jednym długopisem trudno obdzielić tak liczną gromadkę. Dzielimy się więc tym, co nosimy do jedzenia w plecakach. Najczęściej są to suszone owoce, pomarańcze i jabłka.
Na każdym kroku widać, jak ciężko jest mieszkającym tam ludziom i że życie ich nie rozpieszcza. Ale wystarczy trochę posiedzieć i pobyć z nimi, by zrozumieć, że nie o luksusy chodzi w życiu i nabrać do swoich własnych problemów i spraw pewnego dystansu. Terapia i zarazem lekcja pokory...
To tyle o Maroku. Mam nadzieję, ze was nie zanudziłam. A do kuchni marokańskiej, i do Maroka, na pewno będę jeszcze wracać...
![](https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjubcyfa36C2GZq0lmeihRbBeoUI3yUIEEMeme19aPwnDDLMCNQGCVInHnfNqI6BEeJ8ds5fjnZW_a79FFh-H8A5EBGxujzn5JWaJZuDoU7ysI3t1KyoE9F8uQ2Kod0qcL-Rtdf-l8nbVU/s400/w+atlasie.jpg)