środa, 28 kwietnia 2010

Kalmary z chińskimi brokułami

...czyli dalszy ciąg naszego chińskiego weekendu, bo bardzo nam to kucharzenie po chińsku przypadło do gustu, a ile się człowiek przy okazji nauczy. Kupiłam na targu te oto brokuły, które tutaj nazywamy chińskimi brokułami (brocolis chinois), ale przyznam, że do końca nie jestem pewna ich nazwy. Jedna pani za mną poprosiła o rapini i dostała to samo, a na tabliczce z ceną napisali rabe i że z Włoch. Odkryłam je już jakiś czas temu dzięki "frakcji włoskiej" z galerii potraw GW.




Przy okazji dociekań na temat warzyw charakterystycznych dla kuchni chińskiej, trafiłam na ciekawy artykuł dr Andrzeja Kalisza Nowe warzywa kapustne. Nadal jednak mam mętlik w głowie i nie do końca jestem pewna tej nazwy.
Gdyby nie udało się wam kupić chińskich brokułów, można sięgnąć po te tradycyjne albo podobnie cierpkawą, kwaskowatą kapustkę pak choi. Najważniejsze to użyć świeżych warzyw: z mrożonych wyjdzie wam papka.


A oto proporcje, jak zwykle dla czterech osób:
500 g tuszek z kalmarów
500 g chińskich brokułów, grubo pokrojonych
100 g kiełków fasoli
1 cebula
2 ząbki czosnku, drobno posiekane
olej arachidowy
sól i pieprz

marynata: 1/3 szklanki sosu ostrygowego, 2 łyżki chińskiego wina ryżowego, 1 łyżeczka cukru, 1 łyżeczka oleju sezamowego

Najlepiej dzień wcześniej przygotować marynatę, mieszając poszczególne składniki. Pokrojone na grubsze kawałki tuszki kalmarów zamarynować i wstawić do lodówki na kilka godzin a najlepiej na całą noc. Następnego dnia kalmary odcedzić, nie wyrzucać marynaty. Rozgrzać na woku 2-3 łyżki oleju arachidowego i wrzucić na rozgrzany olej kalmary. Najlepiej smażyć je partiami, tak żeby nie dusiły się we własnym sosie tylko lekko przyrumieniły i zmiękły. Po usmażeniu odstawić kalmary na bok, rozgrzać kolejnych kilka łyżek oleju i wrzucić pokrojoną w listki cebulę, czosnek, imbir, ciągle mieszając. Dodać brokuły, wymieszać i poczekać kilka minut aż zmiękną jednak nie za długo: warzywa powinny być chrupkie. Dodać marynatę, z powrotem włożyć do woka kalmary, wymieszać, doprawić solą i pieprzem. 



Na samym końcu dodać kiełki i prawie natychmiast podawać. Można udekorować prażonym czosnkiem.
Przepis pochodzi z Kuchni chińskiej wydanej przez Rzeczpospolitą w serii Podróże kulinarne.


 


a

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

Krewetki z kalafiorem, brokułami i kokosem

Kuchnia chińska w praktyce - na początku kwietnia Pela, gotująca i pisząca na Zapiskach kuchennych Peli, zaprosiła blogujące kucharki do wspólnego poznawania kuchni chińskiej.
W kulinarnej blogosferze jestem nowa, mój blog nie ma jeszcze dwóch miesięcy, i panujących w niej zwyczajów dopiero się uczę. Zdążyłam się już dowiedzieć, że zawartość blogów o tematyce kulinarnej miksowana jest na mikserze kulinarnym albo durszlaku, do którego bezskutecznie, nawiasem mówiąc, próbuję się dopisać. Że kulinarni blogerzy tam dyskutują na forum, podglądają, co świeżego i ciepłego pojawiło się na innych blogach, a ponadto zapraszają się do wspólnego gotowania. I tak całkiem niedawno uczono gotować Kasię Cichopek, obchodzono wspólnie dzień czosnku, czekoladowy weekend, czy festiwal marchewki. Była również zabawa w widelcem po Europie, cały czas trwają warsztaty w piekarni po godzinach. Niektóre kucharki twierdzą nawet, że nie starcza im czasu na inne wpisy, gdyż bez przerwy gotują na rozmaite akcje. Byłoby jeszcze sympatyczniej gdybyśmy mogli takie akcje realizować w realu, gdyby nie te dzielące nas kilometry. A może któregoś dnia i ja rzucę hasło: dusimy na belgijskim piwie lub coś w tym rodzaju?
Tymczasem żeby się trochę zapoznać z innymi bywalcami i bywalczyniami durszlaka, postanowiłam ugotować coś chińskiego. Pela prosiła, żeby się udokumentować. Odwiedziny w lokalnym empiku w moim rodzinnym mieście wypadły kiepsko: wszędzie tylko Nigella, Jamie i Gordon Ramsey. Dlaczego do diaska wydajemy głównie Brytyjczyków? Chciałabym o kuchni włoskiej czytać w książce napisanej przez Włocha a o kuchni chińskiej przez Chińczyka...

Na szczęście w Realu na stoisku z okazjami trafiłam na książeczkę wydaną przez Rzeczpospolitą w serii Podróże kulinarne. Za jedyne 6,99 złotych. Za te pieniądze ciężko jest dziś kupić interesujący miesięcznik więc nie było  się nad czym zastanawiać. Książka ciekawie wydana, w sztywnej oprawie, nie tylko przepisy, ale i słów kilka o tradycjach, etykiecie, charakterystyka poszczególnych regionów... Aż żałowałam, że nie udało mi się odnaleźć innych części z tej serii. W pierwszej kolejności miałam ochotę na coś pikantnego, ale w końcu wzrok mój zatrzymał się na potrawie zawierającej kalafior. Poza kalafiorową niewiele znam potraw z kalafiorem, na dodatek ta nie wymaga zbyt wiele czasu i wydawała się stosunkowo prosta. Tak było rzeczywiście, dlatego zapisuję ją sobie w ulubionych i na pewno nie jeden raz jeszcze zrobię. A oto przepis:


Krewetki z kalafiorem, brokułami i kokosem


na 4 osoby:
500 g krewetek średnich, surowych, obranych z pancerzyków
500 g kalafiora
250 g brokułów
1 cebula
2 ząbki czosnku
2 pikantne papryczki
200 ml mleka kokosowego
1 łyżeczka kurkumy
2 łyżeczki ziaren żółtej gorczycy (nie miałam więc je pominęłam)
¼ łyżeczki mielonego kardamonu
½ łyżeczki kuminu
olej, sól

Kalafior dzielimy na mniejsze różyczki, podobnie robimy z brokułami. Obieramy cebulę i kroimy na listki. Na łyżce oleju podsmażamy przez chwilę cebulę, dodajemy posiekany czosnek, papryczki, kalafiora i brokuły. Energicznie mieszamy i zalewamy mlekiem kokosowym. Dodajemy wszystkie przyprawy. Przykrywamy i gotujemy przez 5 minut. Warzywa powinny być chrupkie, nie należy ich rozgotowywać. Dodajemy krewetki, ponownie przykrywamy na kolejne 5 minut. Podajemy z ryżem jaśminowym. Smaczne i wyjątkowo szybko się robi. Jutro równie proste i udane kalamary z brokułami chińskimi z tej samej książki.

Kilka tygodni temu: Spring rolls czyli chińskie krokiety na powitanie wiosny


a

piątek, 23 kwietnia 2010

Krewetki z Morza Północnego z cykorią

Dzisiaj parę słów o małych szaro-różowych krewetkach z Morza Północnego, które przywieźliśmy sobie jakiś czas temu na kolację z Ostendy. Wiki nazywa je też piaskowymi, bo żyją blisko brzegu ukryte w piasku. Naukowa nazwa to garnela pospolita (łac. crangon crangon). Naprawdę drobiazg, chyba jedne z najmniejszych, jakie znaleźć możemy na talerzu, osiągają do 5-6 cm. O wyraźnym posmaku jodu, bardzo smaczne, są przysmakiem na wybrzeżu i nie tylko. Znajdziemy je chyba wszędzie w Belgii, gdyż każde szanujące się belgijskie bistro serwuje tomates-crevettes, wydrążone pomidory nadziewane krewetkami w majonezie, oraz pyszne, ale niestety niezwykle pracochłonne, krokiety krewetkowe, croquettes de crevettes. Do wypróbowania gdybyście znudzili się małżami.





Odstraszyć może cena krewetek - kosztują więcej niż schabowy szczególnie, jeśli są świeże. Tańsze są krewetki mrożone, podobno można je dostać w Lidlu. Już 150 g wystarczy do zrobienia jakiejś fajnej sałatki. Ja proponuje podać je zapiekane z cykorią – smakowo bardzo trafne połączenie. Dzięki cytrynie cykoria traci trochę goryczki i staje się przyjemnie kwaskowata. Przepis pochodzi z belgijskiej strony http://www.epicurien.be/.

Proporcje dla czterech osób:
4 cykorie (belgijskie cykorie są tak dorodne, że wystarczyły mi 3)
200 g sparzonych, obranych krewetek
łyżka masła
20 cl słodkiej niskoprocentowej śmietany
sok z połówki cytryny
1 żółtko
sól, pieprz oraz gałka muszkatołowa




Cykorie pokroić wzdłuż na dość cienkie paseczki. Roztopić masło w rondelku i wrzucić cykorię. Stale mieszając poddusić przez jakieś 10 minut pilnując, żeby cykoria się nie przypaliła. Dodać świeżo wyciśnięty sok z cytryny, doprawić solą, świeżo mielonym pieprzem i gałką. Zdjąć z ognia, dodać śmietanę roztrzepaną z żółtkiem, krewetki, i dobrze wymieszać. Wyłożyć do żaroodpornych miseczek lub kokilek (ja od niedawna używam szklanych kwadratowych foremek MIXTUR z ikei), i włożyć do rozgrzanego piekarnika. Zapiekać przez 20 minut w temperaturze 180°C. Pyszne z chlebem z masłem.




A gdyby ktoś miał ochotę poczytać więcej, belgijskie krewetki mają swój blog.

-----------------------------------------------------------------------------

Dodatkowo kilka fotek z naszej przedświątecznej wycieczki do Ostendy :




Zakochanych w polskich dzikich plażach belgijskie wybrzeże raczej rozczaruje: od strony lądu plaże okalają szeregi betonowych, nie zawsze ładnych apartamentowców na wynajem dla letników. Niewielkie, ale za to dosyć malownicze skrawki dzikszych plaży znalezc można w De Haan oraz w Oostduinkerke.


Wzdłuż większości plaż powstały wygodne promenady – jest to duży plus, jeśli mamy ochotę zwiedzać wybrzeże na rowerze. W każdej miejscowości znajdziemy wypożyczalnię rowerów a także wieloosobowych sympatycznie trzeszczących rikszy.


A gdyby nie chcialo się wam pedałować, jest jeszcze tramwaj, który zaczyna swą trasę w De Panne (nad granicą francuską) a kończy w Knokke (pod granicą holenderską). W niektórych miejscowościach przejeżdża naprawdę obok plaży.


100 lat temu Ostenda znana była, jako jedno z najmodniejszych i najbardziej kosmopolitycznych kąpielisk w Europie. Willa Maritza, pozostałość po latach świetności, dziś wciśnięta między nijakie apartamentowce.


Nieco dalej przy promenadzie willa Yvonne i Simonne.


a

wtorek, 20 kwietnia 2010

Brukselskie gofry

Jeśli będziecie mieć okazję odwiedzić Belgię, koniecznie musicie spróbować gofrów. Można powiedzieć, że tutaj właściwie każdy region, jeśli nie miejscowość, ma swoją recepturę na gofry czy wafle, ale najbardziej popularne są gofry brukselskie (gaufres de Bruxelles) i te z Liège (gaufres de Liège). Czym się różnią? Sposobem przyrządzania i wyglądem, bowiem każdej recepturze odpowiada inna forma na gofry i inna krateczka. Najbliżej do gofrów, które my znamy w Polsce, gofrom brukselskim - prostokątnym*  i stosunkowo lekkim, a do tego jeszcze przyjemnie chrupiącym. Przyszła nam na nie chętka po wiosennych porządkach w ogrodzie, a ponieważ ogród dzięki naszej pracy wypiękniał, zasłużyliśmy na gofry.

Przepis pochodzi z cytowanej już wcześniej książki Hiver – la cuisine au rythme des saisons. Marc Paesbrugghe zmodyfikował oryginalny przepis zastępując pianę ubitą z białek gazowaną wodą mineralną.




Proporcje na 12 gofrów :
pół kilograma mąki
100 g masła
375 ml mleka
pół litra mineralnej wody gazowanej
2 jajka
łyżka cukru *
szczypta soli
6 g drożdży w proszku (w jednym opakowaniu jest z reguły 7g)
fakultatywnie możemy dodać torebkę cukru waniliowego

Mleko podgrzać i dodać do niego miękkie masło, poczekać aż się dobrze rozpuści. Następnie dodać wodę mineralną. Jajka rozbić w osobnej miseczce i rozbełtać trzepaczką z cukrem. Dodać do mleka. Dodać mąkę, porządnie wymieszać - ja ubijam trzepaczką rózgą, aż wszystkie składniki ładnie się połączą, można tez mikserem. Na końcu dodać drożdże i szczyptę soli. Odstawić w ciepłe miejsce i poczekać aż ciasto urośnie, powinno podwoić swoja objętość. Ciasto przed i po wyrośnięciu ma luźną, płynną konsystencję i przypomina ciasto naleśnikowe. Do wylewania ciasta na gofrownicę używamy chochelki. Po upieczeniu gofry najlepiej przestudzić na drucianej kratce, podobnie jak chleb.

Podajemy posypane cukrem pudrem, albo z bitą śmietaną i w sezonie, a ten niedługo się rozpocznie, z truskawkami. Popularna jest też wersja z kulką lodów waniliowych polanych ciepłą czekoladą.

Gofry, o ile nam zostaną, możemy zamrozić. Po wyjęciu z zamrażarnika wkładam je na 10 minut do rozgrzanego na 180°C piekarnika.

-----------------------------------------------------------------------------
* Wybaczcie, nie mam prostokątnego żelazka na gofry i moje są kwadratowe.

* Małe ilości cukru w przepisach na belgijskie gofry zwykle budzą zdziwienie, ale akurat brukselskie gofry nie mają być słodkie. Oczywiście można zmodyfikować ilość cukru.


niedziela, 18 kwietnia 2010

Chleb orkiszowy po raz kolejny

A u nas znowu pachnie chlebem. Cudowny zapach. Wyciągam coraz to smaczniejsze bochenki. Zrozumiałam juz parę rzeczy, między innymi to, ze chleb potrzebuje czasu i cierpliwości. Że najlepiej piec go jednak w weekend, kiedy mam czas go przypilnować i nie muszę się śpieszyć. Z jednej strony mam ochotę wypróbować nowe przepisy a z drugiej opanować technikę wypieków, od których zaczęłam. Dlatego w sobotę upiekłam po raz kolejny chleb orkiszowy. Wyrósł pięknie, bo pozwoliłam mu rosnąc do woli a kuchnia była przez trzy czwarte dnia zalana dosłownie słońcem. Wrzuciłam do ciasta garść orzechów włoskich, które zostały mi po zupie cykoriowej. Miąższ wyszedł dzięki nim trochę ciemniejszy. Po pierwszej kromce wiedziałam, że zaraz zacznę przygotowywać zaczyn na drugi bochenek. W końcu na kolejny będę musiała czekać do przyszłej soboty.



Chleb orkiszowy na miodzie z przepisu Liski
(Liska opisuje każdy etap na zdjęciach krok po kroku)

W piątek wieczorem przygotować zaczyn: 
50 g zakwasu żytniego
75 g mąki orkiszowej
100 g wody

Odstawić na dobę.
W sobotę wieczorem dodać:
275 g wody
30 g miodu
500 g mąki orkiszowej
1,5 łyżeczki (10 g) soli morskiej
(za radą Edyty zrezygnowałam z drożdży, chleb rośnie i tak bez nich)


Składniki zaczynu wymieszać ze składnikami na ciasto. Nie mam miksera, mieszam składniki drewnianą łyżką aż ciasto będzie gładkie. Po wyrobieniu miskę przykryć przezroczystą folią i odstawić do fermentacji. Ciasto powinno podwoić swoją objętość - od tego uzależniamy czas fermentacji. Zdarza się, że trwa ona krócej, innym razem - dłużej, do 3 godzin. Ja odstawiam na całą noc.

Następnego dnia rano (u mnie to była niedziela) posmarować olejem keksówkę o długości 25 cm. Przełożyć do niej wyrośnięte ciasto i ponownie przykryć folią lub ściereczką. Odstawić do wyrośnięcia na 1-1,5 godziny. Ciasto powinno wypełnić całą formę. Nie patrzę na zegarek, niech rośnie tyle ile potrzebuje.

Piekarnik nagrzewamy do 230°C.
Wstawiamy chleb. Po 10 minutach zmniejszamy do 200°C i dopiekamy kolejne 30 minut.

Chleb jest tak smaczny, że wcinamy go z samym masłem.

W Rzeczpospolitej o pieczeniu chleba w domu: artykuł Małgorzaty Minty Gdy dom pachnie chlebem. Szkoda tylko, że zdjęcie takie mało przemawiające. Nie ukrywajmy, że do pieczenia zachęcają nas również zdjęcia, które oglądamy na blogach.

piątek, 16 kwietnia 2010

Vitello tonnato



Cielęcina w sosie tuńczykowym, klasyka włoskiej kuchni, gościła na naszym świątecznym stole, a ponieważ jest to potrawa, którą Włosi przygotowują wraz z nadejściem ładniejszych dni, pomyślałam, że to dobry moment, żeby wam ją pokazać. Bo vitello tonnato nadaje się świetnie na posiłki na świeżym powietrzu i bez problemu zabierzemy je na piknik. 

Z drugiej strony takie vitello tonnato może być również jednym z dań eleganckiego zimnego bufetu. Kiedy po raz pierwszy miałam vitello w ustach, nie znałam nazwy tej potrawy i w ogóle nie domyślałam się obecności tuńczyka w sosie. No bo kto by wpadł na to, żeby cielęcinę podać z tuńczykiem?
Przepis pochodzi z książki Laury Zavan My little Italy, do której na pewno jeszcze nieraz wrócę. Laura Zavan jest Włoszką i autorką wielu książek o specjałach kuchni włoskiej, tak więc możemy być pewni, że przepis z pewnego źródła.



Składniki na 4 osoby

500-600 gr cielęciny (można zastąpić cielęcinę schabem)
wywar: 3 litry wody
2 marchewki
1 cebula
gałązka selera naciowego
2 goździki
2 liście laurowe
kilka gałązek tymianku
sól, pieprz w ziarenkach

Sos:
150gr odsączonego tuńczyka w puszcze w zalewie własnej (raczej nie w oleju)
50gr odsączonych kaparów
1 żółtko
4 łyżki soku z cytryny
150ml oliwy lub oleju
przyprawy – sól, pieprz w ziarenkach

Z cebuli, marchewki, selera i ziół przygotować wywar. Włożyć do niego mięso i jeżeli to koniecznie, dolać gorącej wody tak, aby mięso zostało dokładnie przykryte. Doprawić do smaku solą i ziarenkami pieprzu. Zagotować, zmniejszyć ogień i tak gotować przez 45 minut do godziny: mięso powinno być dokładnie ugotowane i jednocześnie nie rozpadać się. Po zdjęciu z ognia mięso zostawić w wywarze, można nawet na całą noc, a jeśli nie, to na kilka godzin przynajmniej. Gdyby sos był zbyt gęsty, możemy dodać trochę wywaru * z gotowania cielęciny.

Przygotować sos: z żółtka, musztardy i oleju ukręcić majonez. Zmiksować tuńczyka z kaparami. Dodać do majonezu, dokładnie wymieszać. Tuńczyk powinien być tak zmiksowany, że prawie zmielony i po dodaniu do majonezu, majonez powinien zachować swoją gładziutką konsystencję. Doprawić sokiem z cytryny, solą i pieprzem wedle upodobań.

Tuż przed podaniem, pokroić cielęcinę na cienkie plasterki, tak cienko jak potrafimy, tak jak byśmy kroili szynkę. Idealnym rozwiązaniem jest w tym wypadku nóż elektryczny. Rozłożyć na półmisku i posmarować sosem. Do dekoracji możemy użyć drobno posiekanej pietruszki i kaparów.

*   Laura Zavan radzi zachować wywar na później, można go nawet zamrozić - kiedy najdzie nas ochota na risotto, będzie jak znalazł.




Po posmarowaniu sosem vitello jest trochę mało fotogeniczne i wygląda jakby się przykryło pierzynką.

a

wtorek, 13 kwietnia 2010

Kto chce być sławny?


Dowiedziałam się dzisiaj, że jest szansa na zrobienie kariery w belgijskiej telewizji. Pewna redaktorka z RTBF* poszukuje lubiących gotować do programu, w którym osoby z poszczególnych państw członkowskich Unii będą pichcić dania swojej rodzimej kuchni. Program ma być emitowany w lipcu z okazji objęcia przez Belgię przewodnictwa UE.


Krzyżówka Un diner presque parfait z Europa da się lubić ?  Pewnie coś w tym rodzaju. Lubię tutejszą telewizję właśnie za takie programy, w których gotują zwyczajni ludzie a nie wystylizowane na boginie kuchni gwiazdy. I jak nie przegapię, to opowiem. Bardzo jestem ciekawa, co pokaże nasz rodak. Bigos ?  Pierogi ?  Gołąbki ?  A wy co obstawiacie ?  Obok zamieszczam ankietę i czekam na odpowiedzi do końca czerwca.


* Zainteresowani proszeni są o kontakt z Aurore Dierick: audi małpa rtbf.be

Zupa z cykorii na chłodniejsze wieczory

Po powrocie do Belgii z wielkanocnego urlopu okazało się, że w Belgii wcale nie jest wiosenniej niż w Polsce. Wiosnę owszem widać w parkach i ogródkach – zakwitła również wiekowa, powyginana czereśnia w sąsiednim ogrodzie – ale trudno ją dostrzec na termometrze za oknem. Po raz kolejny Belgia powitała nas szarym niebem i pustą lodówką a ze skrzynki pocztowej zamiast świątecznych kartek wysypały się rachunki. W takiej sytuacji pomóc mi mogła jedynie gęsta, rozgrzewająca zupa, najlepiej z cykorii - w końcu powinnam zacząć trzymać się tematu. Cykorię, ziemniaki i gruszki udało mi się kupić po drodze z pracy. Resztę miałam w domu. Z podanych proporcji wyszło mi 6 talerzy. Przepis pochodzi z książki Hiver – la cuisine au rythme des saisons - Recettes de Marc Paesbrugghe. 



 4 ładne cykorie

4 średnie ziemniaki

2 duże gruszki

2 łyżki masła

20 cl słodkiej niskoprocentowej śmietany

sól i pieprz

fakultatywnie: kostka rosołowa, do dekoracji posiekana natka albo 2 łyżki posiekanych włoskich orzechów

Cykorię trzeba opłukać i poszatkować. Ziemniaki i gruszki obrać i pokroić w kostkę. Cykorię wrzucić do garnka na 3 łyżki roztopionego masła i poddusić przez 5-8 minut na niezbyt intensywnym ogniu – cykoria zdecydowanie lubi masło, podobnie zresztą jak większość tutejszych potraw. Dodać pokrojone ziemniaki i gruszki i wymieszać. Dodać sól oraz świeżo mielony pieprz i zalać 1,5 l wody. W oryginalnym przepisie była jeszcze mowa o kostce rosołowej. Ja ją sobie darowałam. Gotować przez jakieś 25-30 minut aż warzywa będą miękkie. Zdjąć z ognia i po kilku minutach zmiksować na gładką aksamitną masę. W zależności od tego jak gęsta wyjdzie nam zupa, możemy dolać trochę wody. Na końcu zaciągamy słodką śmietaną i doprawiamy. Przed podaniem możemy udekorować posiekanymi orzechami laskowymi albo natką pietruszki.


wtorek, 6 kwietnia 2010

Spring rolls czyli chińskie krokieciki na powitanie wiosny

Podczas kiedy w Polsce obchodzimy święta wielkanocne, w Chinach z okazji święta Qing Ming, znanego również jako święta czyszczenia grobów, ludzie odwiedzają i wspominają zmarłych krewnych na cmentarzach. Jednak daleko im do charakterystycznej dla naszych Zaduszek zadumy i powagi. Qing Ming przypada na sezon powrotu wiosny, więc obchodzone jest w sposób niezwykle radosny: przy grobach urządza się pikniki, tańczy i śpiewa. Qing Ming wiąże się dodatkowo z inną prastarą tradycją Hanshi, co dosłownie oznacza „zimne jedzenie”. Nie wolno wtedy rozpalać ognia i należy ograniczyć się do spożywania zimnych posiłków. Stąd pewnie pomysł na wiosenne krokieciki (chunjuan) z papieru ryżowego sprzedawane przed cmentarzami . Wystarczył bowiem placek ryżowy, w który zawijano świeże warzywa i kiełki oraz kawałki zimnego mięsa.



Przepis dedykuję Oli i Tomkowi, którzy uraczyli nas kiedyś górą sajgonek ;) 
 
opakowanie placków ryżowych
3 marchewki
liście sałaty, najlepsze są te chrupiące z samego środka
kilka łyżek ugotowanego ryżu bądź makaronu ryżowego
świeże kiełki sojowe
bukiet mięty
250 g wieprzowiny przygotowanej w sosie karmelowym
2 łyżki posiekanych orzeszków ziemnych
inne wiosenne warzywa: mogą to być młodziutkie szparagi, jak przyjdzie na nie sezon, takie jeszcze płaskie chrupiące strączki groszku, ogórek pokrojony na słupki, łodyga selera naciowego, por itp.

Przygotowujemy sos karmelowy:
Zmieszać ¼ szklanki zimnej wody z ¾ szklanki ciemnego cukru i gotować do momentu kiedy zacznie przybierać syropowata konsystencję. Dodać ¼ szklanki gorącej wody i gotować do uzyskania gładkiej konsystencji i karmelowego koloru.
Mięso:
250 g wieprzowiny,
3 łyżki sosu rybnego,
3 łyżki wody,
kilka łyżek sosu karmelowego, sol i pieprz do smaku.
Mięso pokroić na cienkie paseczki i wymieszać z  sosem rybnym, karmelowym, i woda.  Wrzucić na wok i smażyć przez jakieś 8-10 min. Na końcu doprawić.

Sałatę, miętę przepłukać. Marchewkę, pora, selera pociąć na słupki. Kiełki należy sparzyć, ja również sparzam marchewkę i inne warzywa, ale dosłownie przez 2-3 minuty, trzymając je w takim koszyczku nad gotującym się wywarem z warzyw.
Naleśniki ryżowe nasączyć gorącą wodą sztuka po sztuce w okrągłym naczyniu. Obracamy je pod palcami wyczuwając czy są już wystarczająco miękkie i elastyczne. Namoczone naleśniki wykładamy na kuchenna ściereczkę. Układamy na nich po listku lub dwa sałaty, po kilka listków mięty, trochę mięsa, ryżu, marchewkę, kiełki i inne warzywa, które mamy. Na końcu posypujemy orzeszkami i zawijamy. W przeciwieństwie do tak zwanych sajgonek nie smażymy! Tradycja Hanshi zobowiązuje. Wieprzowinę możemy zastąpić krewetkami, kawałkami kurczaka, albo plasterkami piersi z kaczki. Podajemy na zimno z sosem nuoc cham lub chili sweet.




sobota, 3 kwietnia 2010

Świąteczne pozdrowienia z Kijewa

Co prawda ze spaceru wróciliśmy ze zmarzniętymi nosami, ale wszędzie czuć i widać wiosnę!